Archiwum kategorii: Katecheza

Czerwony śnieg

Fot. ? WoGi - Fotolia.com
  Fot. ? WoGi – Fotolia.com

Usłyszałem kiedyś o tym eksperymencie przez radio. Zaproponowałem to ćwiczenie jednej z klas. Choć dziś akurat szkoda mi było pięciu minut i trwało ono poniżej minuty, a w związku z tym nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, to jednak wówczas, kilka lat temu dało zupełnie inny wynik. Ale do rzeczy. Otóż kilka lat temu, powtarzaliśmy z jedną z klas przez kilka minut bez przerwy słowo krew. Po czym nagle, dzieci zapytane z zaskoczenia: „jaki kolor ma śnieg” co najmniej w połowie odpowiedziały „czerwony”.

Oblicza manipulacji bywają różne. Zapytałem kiedyś jedną z klas, o inny eksperyment. „Gdybym dał komuś z was dużo pieniędzy i kazał aby stanął w drzwiach szkoły i wchodzącym wmawiał, że jest inny dzień tygodnia, niż w kalendarzu, jaka byłaby wasza reakcja?”. „Pomyślelibyśmy, że zwyczajnie się wygłupia, padła odpowiedź.” Pytam więc dalej. Wyobraźcie sobie więc, że zapłacę po sto złotych każdemu z waszej klasy oprócz jednej lub jednego z was i poproszę o to samo. Na dodatek wyobraźcie sobie, że jesteście z klasą sami w szkole.” Zaczęlibyśmy się zastanawiać, i pewnie uwierzylibyśmy, że to my pomyliliśmy dni tygodnia” odpowiedziały prawie jednomyślnie dzieci. Idę więc jeszcze dalej i mówię. Wyobraźcie sobie więc człowieka tak bogatego, że ma stacje telewizyjne i radiowe, gazety, portale internetowe i tyle pieniędzy, że ludzie mówią tam i piszą to, co on chce, choć może to być nieprawda. Co wtedy?” W klasie zapadła cisza. W końcu któryś z moich uczniów zapytał: „Ale po co ktoś miałby coś takiego robić? Dlaczego miałby płacić innym, żeby kłamali?” Dobre pytanie stwierdziłem. I za chwilę zrobiłem kolejny eksperyment, którego wkrótce pożałowałem. Wyciągam więc portfel, dobywam sto złotych i pytam: „No to spróbujemy, czy to działa. Kto za was będzie chodził po szkole i okłamywał innych, że dziś jest np. środa?” Las rąk powędrował w górę. Zasmuciłem się i mówię: „ale to przecież kłamstwo.” Część i tylko część zawstydzona opuściła ręce, ale pozostali z błyskiem oczu o wartości stu złotych mówią: „no to co? To tylko głupia zabawa, a sto złotych można zarobić”. Wówczas spokojnie, choć z nieukrywanym smutkiem odpowiadam dzieciom. Widzicie, to już teraz wiecie, po co ktoś miałby płacić, aby szerzono kłamstwo w mediach. Zwyczajnie po to, aby samemu zarobić jeszcze więcej…

Zawsze ilekroć widzę „słitaśne fotki” dzieci przybierające co najmniej dwuznaczne pozy w internecie, przypomina mi się ta lekcja. Ile razy widzę w dziecięcych dłoniach czasopisma, niby kierowane do nieletnich a obfitujące w rubryki o „pierwszych razach”, plastikowych idolach reklamujących za chwilę „gumy i gumki”, propagujące rozwiązły tryb życia od najmłodszych lat i dodające jako gadżety „krzyże Nerona”, „amulety na szczęście” i inne talizmany mam wrażenie, że dokonuje się istny gwałt na dziecięcych umysłach przy milczącej aprobacie dorosłego świata. Dzieci rosną w przekonaniu, że pewne postawy, zachowania, gesty są normalne. Pozwalają się więc wciągnąć w zepsuty świat od jego najgorszej strony, pozbawiając się niejednokrotnie resztek wolności i świadomego wyboru. Noszą pogańskie symbole, pokazują dumne z siebie satanistyczne gesty, i publicznie obściskują uwieczniając to często na zdjęciach publikowanych w internecie. „Dzieci na sprzedaż,” jak kiedyś ktoś ze smutkiem mi o nich powiedział.

Doświadczenie zaś wskazuje, że im bardziej dziecko „skopane przez życie”, tym bardziej lgnie nie do Chrystusa i jego miłości, lecz do sztucznego świata, który na jego słabościach, grzechach i nałogach robi coraz większe fortuny. I to jest przerażające…

Od celibatu do małżeństwa

Katholischer Priester, verliebt mit Freundin
Fot. ? Gina Sanders – Fotolia.com

Jubileusz 25 lecia małżeństwa. Żona krząta się w kuchni, mąż to przegląda gazetę, to zerka w telewizor. Żona głośno wyraża swoje uwagi, ciągle uszczypliwie komentując zachowanie męża. Wreszcie ten nerwowo odkłada gazetę, wstaje z kanapy i idąc do kuchni pod nosem rzuca sam do siebie: „ech, jak bym ją był zabił dwa dni po ślubie, to już po jutrze wolny wychodziłbym z więzienia…”.

Tak się składa, że listopad do „sezonu na śluby” nie należy. W sobotę pobłogosławiłem ostatni przewidziany na ten rok ślub w parafii, a dziś były zaledwie dwie pary na naukach przedmałżeńskich.

Stąd też wygłaszając do narzeczonych katechizmowe treści, sam postanowiłem przelać nieco tych rozważań do mojego bloga.

Zaczynając posługę katechetyczną w jednej ze szkół ponadgimnazjalnych, blisko 16 lat temu, (trzeba dodać, że klasa o której mowa składała się z samych dziewcząt) musiałem przywyknąć do tego, że oprócz tematu lekcji, będę regularnie przepytywany z innych, tzw. „życiowych tematów”. Jak to zwykle bywa, kiedy bywa się młodym, jedno z kluczowych pytań w takiej sytuacji, to oczywiście pytanie o kapłański celibat. „No bo jak to tak? Ksiądz by nie chciał mieć żony i dzieci?” Otóż razu pewnego postanowiłem wzbudzić nieco empatii i zrozumienia u moich dorastających uczennic i choć nie jest to szczytem katechetycznego kunsztu, postanowiłem odpowiedzieć pytaniem na pytanie.

Zacząłem od tego, że moja posługa, to „praca od świtu do czasem późnej nocy, spotkania z ludźmi, katecheza, liturgia. A jeszcze czas na modlitwę, zgłębianie wiedzy itd. Jak dojdzie kolęda to jakby kolejny „etat”, i to oprócz już co najmniej dwóch bo i parafia i szkoła i wreszcie spoglądając na klasę pytam: „No i jak dziewczyny, co wam by było po takim mężu w domu? Ciągle go nie ma, ciągle musi mieć czas dla innych, cały czas zapracowany..?” Nie przewidziałem jednego. Jedna z moich uczennic wyrywa się w tym momencie: „Super, proszę księdza! Skoro tyle pracuje, musi mieć kasę i co najważniejsze chłopa w domu nie ma!”

Dowiedziałem się wówczas, po co jest mąż. Ma przynosić kasę i wynosić się z domu. Pomny tych doświadczeń w kolejnej już klasie na to samo pytanie stosuję nieco inną strategię. Próbuję tłumaczyć czym jest katolickie małżeństwo, jakie są wymogi tego powołania, ale widzę, że moi uczniowie coraz bardziej przypominają mieszkańców wioski, w której wylądowało UFO. „Prze księdza, na jakim ksiądz świecie żyje?” Próbuję więc ripostować i pytam, „a Ty, masz zamiar wziąć ślub kościelny, z takimi poglądami? Po co?” „Żeby się babcia nie czepiała…”, słyszę całkiem poważną odpowiedź.

Czasy się zmieniają. Ludzie też. Nie mniej jednak przygotowanie do małżeństwa i kapłaństwa pozostanie wciąż poszukiwaniem odpowiedzi na to, czy świat może być choć odrobinę lepszy i bardziej szczęśliwy. Czy następnym pokoleniom uda się dotrzeć choćby o krok dalej w poszukiwaniu szczęścia, niż dotarliśmy my i wcześniejsze pokolenia. Jeśli młodzi ludzie przygotowujący się zarówno do kapłaństwa jak i małżeństwa nie zrozumieją wymagań prawdziwej miłości, czerpania radości i szczęścia z życia bardziej dla kogoś niż dla siebie, będziemy coraz częściej świadkami zarówno kryzysów tak małżeńskich jak i kapłańskich. W obu przypadkach sakrament, który przyjmujemy był, jest i pozostanie sakramentem „W SŁUŻBIE WSPÓLNOTY”, jak nazywa je Katechizm Kościoła Katolickiego. Przyjmujemy je po to, aby dzięki nim lepiej służyć innym. Zdrada tego ideału, zawsze prowadzi do dramatu i niezrozumienia.

Celibat to przecież nie singielstwo, a małżeństwo to nie klub singli założony w celu pozyskania ulgi podatkowej w swobodnym korzystaniu z życia… Natomiast i kapłaństwo i małżeństwo to droga, na której człowiek ma sprostać zadaniu bycia ojcem i matką. Kapłan w sposób duchowy, rodzice w sposób duchowy i cielesny.

Na dziś to byłoby na tyle. Jak ktoś poczuł niedosyt, obiecuję, że do tematów małżeństwa i celibatu powrócę już wkrótce. Pozdrawiam i miłego wieczoru.

Gdy rzuci nas dziewczyna…

bambino che guarda la pioggia che cade dal vetro
Fot. ? elisabetta figus – Fotolia.com

Jakie mogą być sytuacje, gdy ciężko jest nam pogodzić się z wolą Bożą, zaakceptować ją? Odejście – śmierć bliskiej osoby, poważna choroba oraz …gdy rzuci nas dziewczyna – usłyszałem dziś w mojej przesympatycznej, choć nieco rozgadanej klasie … piątej szkoły podstawowej. Zaczęło się od Abrahama, który najpierw posłuchał głosu Boga i opuścił swój dom, aby pójść do ziemi wskazanej przez Boga, a następnie gotów był poświęcić co miał najcenniejszego – swojego syna Izaaka.

Ostatnimi czasy wiele się mówi o – nazwijmy to eufemistycznie – dzieciach nazbyt dorosłych, jak na swój wiek. Dla „frontowego katechety” to można by rzec nihil novi sub sole. Większe zaskoczenie przeżyłem kilka lat wcześniej, gdy z liceum przeszedłem do szkoły podstawowej, i prowadziłem również lekcję o Abrahamie. Opowiadając w trzeciej klasie  SP o tym Patriarsze, przedstawiłem go jako człowieka, który mimo, że wiele posiadał, nie był szczęśliwy, gdyż on i jego żona nie mieli dzieci, choć bardzo chcieli. Wówczas błyskotliwy dziewięciolatek nie zgaszając wcześniej chęci wypowiedzenia na cały głos swojej opinii, postawił pytanie, nazwijmy to znów eufemistycznie, o komplementarność budowy anatomicznej Abrahama. To była pierwsza w moim życiu lekcja, której nie dokończyłem. Kiedy klasa przestawała się śmiać, zaczynałem ja, nie mogąc zapanować nad sytuacją i tak na zmianę.

Pamiętam jak kiedyś znalazłem się w szkole, w grupie „maluchów” z pierwszej klasy. Dzieci śmiejąc się głośno o czymś rozprawiały i wskazywały na swoją koleżankę: „niech księdzu powie, kim będzie jak dorośnie”. Ona zaś mimo braku mojej reakcji, głośno z uśmiechem odpowiedziała na zaczepkę rówieśników, ujawniając swoje życiowe plany, a gdy zapytałem, czy wie, co znaczy słowo, którego użyła, odpowiedziała bez wahania: „no będę się rozbierała w telewizji”…

Innym zaś razem zabrałem dzieciom w czasie lekcji w piątej klasie podstawówki karty, tzw. „Flirt”. Stwierdziłem krótko, że oddam wychowawczyni, z prośbą o rozmowę z rodzicami. Reakcja klasy była do przewidzenia. „Ale co w tym złego”. Wziąłem pierwszą kartę z brzegu, nie pamiętam co tam było, ale brzmiało dość dwuznacznie. Stąd przeczytałem tekst, chcąc dać pytającym argument, ale oni dalej nie widzieli w tym nic złego. Wtem przychodzi mi z pomocą inna uczennica, mówiąc że na innej z kart jest taki a nie inny tekst. Tyle, że tym razem …dla mnie nie wydawał się on jakiś dwuznaczny. Wydawało się, że brzmi zupełnie niewinnie. Więc teraz ja pytam, co w tym złego, na co klasa reaguje gromkim śmiechem. Zdezorientowany wracam do tematu, i prowadzę dalej lekcję. Równo z dzwonkiem nie proszone przeze mnie podchodzą trzy dziewczynki z tejże klasy, które widząc moje zakłopotanie postanowiły mi dość precyzyjnie opisać, co rozumieją przez ów nieszczęsny, cytowany przez klasę tekst. Słucham i własnym uszom nie wierzę. Przerywam zdecydowanie po dwóch zdaniach, nie chcąc dalej słuchać dość naturalistycznego opisu „tzw. innej czynności” o wiadomym charakterze… To był prawdziwy szok. Pamiętam jedynie że zadałem wówczas dość odruchowo pytanie. Dzieci kochane, macie po 12 lat. Skąd wy w ogóle wiecie o takich rzeczach? Na co moje rozmówczynie, bez żadnego zażenowania odpowiadają: „Jak to skąd? Internet, proszę Księdza…”.

Ten sam Internet znów od kilku dni żyje tematem niewinności dzieci. Niestety, dyskusja daleka od jakiejkolwiek merytoryki, zdaje się zupełnie pomijać fakt, że dziecko, któremu Internet, telewizja czy inny człowiek odebrali niewinność jest ofiarą, której zachowanie może dziwić i szokować, ale na Miłość Boską, jest to ofiara -dziecko potrzebujące pomocy, a nie „zaspokojenia!” Dziecko, od którego możemy odgrodzić się stalowymi drzwiami i grubymi murami w obawie, by nie naraziło na szwank naszej reputacji, ale czy to jest zadaniem głosicieli Dobrej Nowiny? Czy tzw. święty spokój i śledzenie życia z odległości szklanego ekranu sprawi, że świat stanie się choć odrobinę lepszy?

Zabiegani i często zapracowani rodzice czasem przeżywają prawdziwy dramat, widząc, jak dorosły świat odbiera im dzieciom niewinność. Zadają sobie sprawę, że zupełne odcięcie pociech od komputera czy telewizora, to półśrodek, bo za chwilę rówieśnicy w przedszkolu pomogą „nadrobić zaległości” w wiedzy z „tego” tematu.

Przynajmniej ci wierzący rodzice, chcieliby mieć pewność, że mają w nas kapłanach sojuszników w walce o niewinność i bezpieczeństwo swoich dzieci, a kiedy mimo to, dzieci „zbyt wcześnie dorosną”, chcieliby liczyć, że pospieszymy na ratunek, walcząc do końca o każdą skrzywdzoną duszę, by ją ocalić dla dla Boga.

Bo jeśli nie my, nie mający własnych żon i dzieci, staniemy na froncie walki o godność i niewinność rodzin i dzieci, to kto ma to zrobić? Władza świecka, która dziś tak bardzo wystraszyła się głosu rodziców, że postanowiła odebrać im prawo do zdecydowania, jak ma wygląda edukacja ich dzieci?

A może chcemy, by kolejne pokolenie znów wyśpiewało:

„Nauczyli nas regułek i dat,
Nawbijali nam mądrości do łba,
Powtarzali, co nam wolno, co nie,
Przekonali, co jest dobre, co złe.

Odmierzyli jedną miarą nasz dzień,
Wyznaczyli czas na pracę i sen.
Nie zostało pominięte już nic,
Tylko jakoś wciąż nie wiemy jak żyć.

Dorosłe dzieci mają żal,
Za kiepski przepis na ten świat.
Dorosłe dzieci mają żal,
Że ktoś im tyle z życia skradł.”

Jeszcze gorzej jednak będzie, jeśli zamiast piosenki od „Dorosłych Dzieci” kiedyś usłyszymy od samego Chrystusa: „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom, bo byłem dzieckiem, a …………….. .”

W kamiennym kręgu 2013

Girl using laptop and cell phone
Fot. ? Soleilphoto – Fotolia.com

Moje pokolenie i nieco starsze, zapewne pamięta jeden z pierwszych seriali nadawanych w TVP po słynnej „Niewolnicy Isaurze” o tytule właśnie „W kamiennym kręgu”. Nie on jednak był inspiracją scenariusza, na podstawie którego zaprezentowaliśmy dziś w Szkole Podstawowej nr 27 im. M. Montessori w Lublinie inscenizację zatytułowaną „W kamiennym kręgu 2013”. Główną bohaterką przedstawienia jest Kinga, która od dziecka odpychana jest przez obojga rodziców. Nigdy nie mają dla niej czasu, a jej prośby o wspólną zabawę czy spacer, zastępowane są kolejną płytą CD z bajką lub lizakiem.

Przeciwieństwem jest ukazana tylko przez chwilę Gosia, której rodzice również ciężko pracują i posyłają ją do dobrego, prywatnego przedszkola, ale dbają o to, aby nie zabrakło w ich życiu wspólnie spędzonych chwil. Zresztą Gosia i jej mama wyglądają na szczęśliwe.
Kiedy Kinga dorasta, nie potrafi nawiązać kontaktu ani z rodzicami, ani z rówieśnikami. Jej „pierwsza randka” kończy się zrobieniem kilku „sweet fotek” i powrotem do wirtualnego świata.

Ostatnia ze scen przenosi nas w czasie o 30 lat. Dorosła Kinga przychodzi do rodzinnego domu, aby zapłacić podstarzałej już Niani – Oliwii za opiekę nad przykutą do łóżka matką, po tym jak w tragicznym wypadku, zginął ojciec Kingi…

O ile początkowe sceny wzbudzają litość nad małą Kingą, o tyle końcowy dialog stawia pytanie, o to, dokąd zmierza nasza cywilizacja…

P.S.
Już po „premierze” otrzymałem kilka wiadomości, w tym od dzieci, przejętych zaprezentowaną inscenizacją. Zwłaszcza, że scenariusz oparłem na kilku prawdziwych zdarzeniach z życia różnych osób. Chcecie znać zakończenie? Poniżej link do scenariusza, a jak Bóg da i ludzie (w tym wypadku rodzice moich aktorów) oraz jakość nagrania pozwolą, w przyszłym tygodniu zaproszę na pokaz wideo z niniejszej inscenizacji. Na dziś składam serdeczne podziękowania wszystkim, dzięki którym ten występ mógł się odbyć. W sposób szczególny moim małym aktorom, którzy perfekcyjnie wcielili się w role, oraz p. Agnieszce – Katechetce z Naszej Szkoły, za jej wielki udział w tym przedsięwzięciu.

Link do scenariusz: W kamiennym kręgu 2013

Przeczytaj także: Młodzieńczym okiem

Od Turbodymomena do turboptysia

trekking
Fot. ? olly – Fotolia.com

Nie wiem czy wszyscy pamiętają jeszcze ową zabawną kampanię reklamową jednej z sieci komórkowych, gdzie wykreowana przez speców od reklamy postać nijakiego Turbodymomena, zawsze każdego zawstydzała, dając co najmniej dwa razy więcej, niż każdy inny. Jak głosi miejska legenda, ów pozytywny bohater musiał zniknąć bezpowrotnie z ekranów polskich telewizorów, gdyż rzucając wyzwanie nijakiemu Messiemu, który „wykiwał” jedenastu zawodników przeciwnika, postanowił zawstydzić Messiego i wykiwać kilka razy więcej osób, nie przewidując samemu, że zostanie zawstydzony przez polskiego polityka o znanym nazwisku, który zawstydzi Turbodymomena kiwając 38 mln Polaków.

Zresztą czasem mogłoby się wydawać, że kiwanie  jest naszą ogólnonarodową dyscypliną. Uczeń kiwa na sprawdzianie nauczyciela, „zamieszczając w sposób nieautoryzowany” w swojej pracy cytaty z pracy koleżanki czy kolegi. Dziecko, kiwa rodzica, idąc na wagary, rodzic kiwa nauczyciela, każąc usprawiedliwić takie nieobecności syna czy córki. Kierowca kiwa policjanta, dostosowując prędkość, nie do warunków panujących na drodze, lecz do dyslokacji patroli rodzimej drogówki. Politycy i samorządowcy kiwają zaś policję, dając im do egzekwowania ograniczenia,do których gdyby chcieć się zastosować, Polska stałaby się jednym, wielkim gigantycznym korkiem.

Jest jeszcze jeden sposób kiwania, którego swojego czasu próbowałem uniknąć, uczestnicząc w różnych wyjazdach z młodzieżą. Zdając sobie sprawę, że prawdziwą sztuką jest nie dać się wykiwać przez młodzież a jednocześnie nie dopuścić, aby jej przedstawiciele przeprowadzali na sobie ów eksperyment sprawdzając, czy faktycznie istnieje coś takiego, jak „pomroczność jasna”, dawałem zawsze argumentację trzeźwościową na trzech różnych poziomach, tak, aby mogła być zrozumiała i akceptowalna dla wszystkich. Otóż, dla tych pobożnych, zwykle mówiłem, że człowiekowi wierzącemu, nie wypada na pielgrzymkach sięgać po alkohol, bo przecież celem pielgrzymowania jest nie stan nieważkości, lecz uniesienia duchowe. Tym, pracującym dopiero nad pobożnością, lecz szkolnobojaźliwym mówiłem, że przecież wyjazd ma szkolną kategorię „wycieczki”, stąd podczas pobytu pod moją opieką są na zajęciach szkolnych, a tam się przecież nie pije. Trzeci argument, był kierowany zwykle do tych, na których pierwsze dwa raczej nie spodziewałem się, że zrobią większe wrażenie. Tym mówiłem. Moi drodzy, wyjazd kosztuje (np.) 100 zł, wiecie ile za to byłoby picia na miejscu? Po co więc dodatkowo wydawać pieniądze na podróż. Jak macie pić, nie jedźcie.

W różnych szkołach i różnych klasach skutkowało z różną częstotliwością, a pokusa do sięgnięcia po jakiegokolwiek turboptysia, czasem niweczyła najbardziej nawet trafne wg mnie argumenty.

Słuchając ostatnio relacji z różnych źródeł, od nauczycieli i uczniów uczestniczących w zorganizowanych grupach np. pielgrzymkowo – wycieczkowych, (Dzięki Bogu, relacje z pielgrzymki maturzystów w mojej szkole  nie zdradzały najmniejszych symptomów tego zjawiska) zastanawiam się zawsze, gdzie jako wychowawcy i nauczyciele popełniamy błąd, że nie potrafimy zaszczepić młodzieży pragnienia aby przeżyła wiek młody, bez trującej wody. Wszystko jedno, czy w wydaniu drogich alkoholi, czy popularnych „turboptysiów”. Swoją drogą ciekawe, jak na naszym miejscu poradziłby sobie Turbodymomen.

Z życzeniami trzeźwych wieczorów i poranków dla wszystkich moich czytelników i nie tylko.

Bardzo młoda młodzież

Pink Blonde.
Fot. ? DoctorKan – Fotolia.com

Przed godzinką z minutami zakończyłem spotkanie z kandydatami do bierzmowania. Jako, że stwierdzenia, „jak te dzieci szybko rosną” nie da się wypromować ponad tani banał, pozostawię go więc w miejscu mu należnym i przejdę do tzw. sedna sprawy. Otóż spotkanie z młodzieżą, z którą kilka lat temu pracowałem w szkole podstawowej staje się zawsze, nawet mimo woli okazją do wspomnień. Dziś, padło na zdarzenie, które ciągle przypomina mi o tym, jak szybko dzieci uciekają od dzieciństwa, pragnąc czym prędzej wkroczyć w dorosły świat.

Otóż kiedy trafiłem z katechezy w szkołach nazywanych kiedyś średnimi, dziś zaś przemianowanych na ponadgimnazjalne, do katechizacji w szkole podstawowej, było dla mnie „oczywistą oczywistością”, że idę uczyć religii dzieci. Kiedy jednak użyłem tego słowa, usłyszałem zdecydowane: „my jesteśmy młodzież, a nie dzieci”. Chcąc podejść do sprawy niekonfrontacyjnie, zaproponowałem, że mogą być co najwyżej”bardzo młodą młodzieżą”. I tak już zostało.

Teraz, kiedy wracają po kilku latach, będąc wciąż jeszcze dość młodą młodzieżą, przywołują nie tylko wspomnienia, ale przynoszą ze sobą zadanie. Przybliżyć ich do Tego, który wciąż ich kocha. Zanim dorosną i zanim poznają smak prawdziwego życia, zanim zaczną żałować tego i owego, chrońmy ich od „falstartu”, w tym szalonym wyścigu, w którym ludzie zapominają czasem o swym człowieczeństwie.

Kiedyś znalazłem dla potrzeb katechezy, takie refleksje, które chciałbym przytoczyć. Otóż ktoś sobie wyobraża, że robi wywiad z Bogiem. Pyta więc Stwórcę: co dziwi Cię w ludziach?

Bóg odpowiedział: ?Dziwi mnie to, że nudzą się dzieciństwem, spieszą się do dorosłości, a później pragną znowu stać się dziećmi. ?Dziwi mnie to, że niszczą zdrowie, aby zarobić pieniądze, a później tracą swoje pieniądze na odzyskanie zdrowia.? ?Dziwi mnie to, że myśląc nerwowo o przyszłości, zapominają o teraźniejszości i w końcu nie żyją ani w teraźniejszości, ani w przyszłości.? ?Dziwi mnie to, że żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają jakby nigdy nie żyli.? Bóg wziął mnie za rękę i przez moment trwaliśmy tak w ciszy.

Tego wieczoru, więc Panie, gdy miasto spowija już cisza nocy, kiedy ostatni „jeszcze młody człowiek” opuścił parafialną salę, gdy prezentacja o Modlitwie Pańskiej została zakończona, dziś, jeszcze bardziej świadomie, i z myślą właśnie o nich, powtarzam jakże znane nam wszystkim słowa: „nie wódź nas na pokuszenie – nie dopuść, byśmy ulegli pokusie, lecz zbaw nas ode złego – ocal nas od nieszczęść, tych ziemskich i tych wiecznych.” Amen

Wychowanie czy hodowla?

Young girl posing on yellow background
Fot. ? Soleilphoto – Fotolia.com

 Jako, że dziś wypada Dzień Edukacji Narodowej, zwany dawniej Dniem Nauczyciela, jest doskonała okazja, aby poświęcić słów kilka temu, co nazywamy wychowaniem, edukację pozostawiając na inny dogodny moment.

Otóż bowiem, jak mawiał pewien znany mi nauczyciel, jak uczeń będzie chodził do szkoły i przynajmniej będzie siedział na lekcji cicho, to coś zawsze go nauczę.

Kwalifikując słowo „prawda” na trzy zapożyczone z „Janosika” kategorie, można by więc powiedzieć, że to „świnto prowda”.

Dlaczego tak sądzę? Oto kilka moich prywatnych spostrzeżeń, które chętnie niniejszym poddaję pod dyskusję, prezentując kilka najbardziej typowych szkolnych sytuacji, rujnujących cały proces edukacji, lub jak można by jeszcze trafniej powiedzieć, uczących dziecko rzeczy nie do końca chyba zamierzonych.

Sytuacja pierwsza – bezstresowe wychowanie. Trafi się czasem rodzic, który uważa, że szkoła to placówka, gdzie jego dziecko zasiada w charakterze widza w kinie na dobrej komedii i zadaniem nauczyciela jest bawić ową pociechę tak, aby przypadkiem nie znalazła się ona nawet przez moment w niekomfortowej sytuacji. Oczywiście, cała klasa bywa wówczas rozstawiana po kątach przez kreatywne maleństwo, bo jemu przecież wszystko wolno, a inne dzieci przecież powinny zrozumieć, że on – ona już ma taki charakter. Czego uczy taka sytuacja? Większość takich rodziców przekona się o tym, gdy dziecko pójdzie do gimnazjum. Życzę im cierpliwości i pokory. Z pewnością się przydadzą.

Sytuacja druga – Proszę wszystko usprawiedliwić!” Oto jedna z najbardziej gorszących sytuacji. Rodzic nawet nie interesuje się, ile i jakich lekcji opuściło dziecko, każe usprawiedliwić wszystko „jak leci” wychowując sobie najczęściej „małego kłamczuszka”, który wie, że mama i tata zawsze będą go kryli. Takim rodzicom możne życzyć „powodzenia na przyszłość”, zwłaszcza, jak sami zaczną być okłamywani przez tak „wyedukowane dziecko”.

Sytuacja trzecia – „Szkoła powinna wychowywać”. Bzdura do kwadratu! Szkoła, zresztą podobnie jak Kościół i inne instytucje wychowawcze mają za zadanie POMAGAĆ, nie wyręczać rodziców w wychowaniu ich dzieci. Już na chwilę obecną do wielu placówek, nawet przedszkoli, próbuje się przemycić różne tzw. „równościowe programy”, które mają za zadanie „edukować o tym i owym” już kilkuletnie dzieci na sposób sprzeczny z przekonaniami zdecydowanej, zdrowej większości społeczeństwa. Czego życzyć takim rodzicom? Aby nie dostali zawału, gdy kilkunastoletni syn stanie we drzwiach własnego domu z synem innych rodziców i powie pełnym dumy tonem: „Mamo, tato poznajcie mojego chłopaka.”

Sytuacja czwarta – „nie przejmuj się! Ona jest głupia!”. Cóż, jeśli na zażalenia dziecka pod kątem tego, czy owego nauczyciela, rodzic w ten sposób podbudowuje samopoczucie pociechy niszcząc resztki autorytetu pedagoga, powinien mieć świadomość, że w ten sposób przysłowiowo „strzela sobie we własne kolano”. Czego życzy takim rodzicom? Ano chyba tego, by nie usłyszeli kiedyś jeszcze bardziej dosadnych określeń pod swoim adresem, wszak, jeśli ktoś ma oczekiwania rozmijające się z oczekiwaniami dziecka, nie należy się nim przejmować. Jest głupi i koniec.

Sytuacja piąta – „Ja sobie z nim/nią nie daję już rady”. Przepraszam, zapytam brutalnie. To kto ma sobie z nim dać radę? Raczej maluch nie przyszedł na świat z piwem w jednej a skrętem w drugiej ręce, na dodatek „wyrzucając w stanie „pomroczności jasnej” „wapniaków” z chaty”. Nie kułeś żelaza, póki gorące, miej żal do siebie, i lepiej zasięgnij rady kogoś, kto wie jak sobie „dać radę z milusińskim”. Takim rodzicom polecam przedwojenne poradniki dla służących, aby wiedzieli jak się zachować, gdy wkrótce ich pociechy postawią ich w takiej życiowej sytuacji.

Sytuacja szósta, siódma i ósma też na pewno istnieją napisane przez życie. Warto byłoby podyskutować o nich na blogu, a jeszcze bardziej w życiu. Póki co, życzę wszystkim rodzicom aby pamiętali, że dzieci się wychowuje a hoduje. Wówczas nie będą musieli sobie z pewnością zaprzątać głowy wcześniejszymi życzeniami i radami.

Pozdrawiam wszystkich moich Szanownych Pedagogów z czasów Podstawówki i Liceum. W Dniu ich Święta dziękuję za edukację i współpracę z moimi rodzicami w wychowaniu, życząc obfitości łask Bożych na dalsze lata życia.

Szczęść Boże

Dziękuję, Alicjo…

Close up of male hand writing on a blackboard with copy space
Fot ? rangizzz – Fotolia.com

Ile nadziei i optymizmu potrafi wnieść w życie księdza katecheza w szkole, wie tylko ten katecheta, który pozwolił, aby jego serce zaczęło bić „w rytm szkolnych dzwonków”. Od wtorku, kiedy to eksplodowała „medialna bomba” w postaci „odpowiednio zinterpretowanej” wypowiedzi ks. Arcybiskupa Michalika, zastanawiałem się co czeka mnie na najbliższej katechezie , zwłaszcza w liceum. Jak na tę eskalację nienawiści zareagują młodzi ludzie? Pozwolą sobie wmówić „medialną interpretację wypowiedzi”, czy też przyjmą wyjaśnienia i przeprosiny za nieścisłość Hierarchy, którego znają tylko z telewizji?

Lekcję zaczynam realizując kolejny przewidziany programem temat. Zostawiam sobie kilkanaście końcowych minut na szczerą rozmowę z moimi uczniami na temat ostatnich medialnych komentarzy pod adresem Kościoła. Wypowiedzi są różne. Od tej, że dobrze się stało, iż próbuje wyjaśnić się ten bolesny temat, po te, że ofiara przestępstwa normalnie udaje się na policję i do sądu, a nie rozpętuje medialną kampanię. Słyszę też głos, że w tej wypowiedzi, każdy usłyszał to, co chciał usłyszeć.

Próbuję doprecyzować temat. Przedstawiam analogię z życia szkoły. Pytam, co robi nauczyciel, który ma wątpliwości, czy błędna odpowiedź ucznia nie jest przypadkiem „lapsusem językowym”? Słyszę w odpowiedzi, że nauczyciel ma dwa wyjścia, postawić dodatkowe pytanie, lub jeśli CHCE postawić jedynkę, to już o nic nie pyta. „Który z tych przypadków jest dociekaniem do prawdy?”, pytam nie dając za wygraną. „Czy tu chodzi o prawdę?” słyszę jeden z komentarzy padający z klasy.

Przypomina mi się tutaj świetny polski film pt. „Komornik”. Tytułowy bohater bezlitośnie egzekwuje każdy dług. Stroni od przyjmowania łapówek. Gardzi ludźmi, od których windykuje należności. Ta pogarda prowadzi go do realizacji przewrotnego planu. Przyjmuje łapówkę od jednego z wierzycieli, tylko po to, aby mimo to ściągnąć należny od niego dług. Kiedy wdraża realizację swojego planu, przychodzi mu do głowy jeszcze bardziej szalony pomysł. Pieniądze rozdaje ludziom, których wydaje mu się, że skrzywdził, i oddaje im część z zarekwirowanych przedmiotów. Nie wie jeszcze, że łapówka którą przyjął, to tzw. „zakup kontrolowany”. Prowokacja, mająca ukrócić jego działalność. Kiedy sprawę przejmuje prokuratura i zaczyna on rozumieć, że dał się podpuścić, próbuje tłumaczyć się, że pieniądze oddał ludziom. Niestety, na jego niekorzyść, prawie wszyscy zaprzeczają. Opuszczony dowiaduje się, że konsekwencji nie będzie, bo ma przyjaciół, którzy za niego poręczyli, w domyśle, że jeśli będzie lojalny względem własnego środowiska, nic mu się nie stanie. W międzyczasie do prokuratora bezskutecznie próbuje dostać się pewna kobieta. Gdy zdaje się być już po sprawie, wbiega do gabinetu tłumacząc, że ona faktycznie dostała od „Komornika” pieniądze. Prokurator nie chce jej słuchać, więc oburzona mówi: „ale tu przecież chodzi o zwykłą, ludzką UCZCIWOŚĆ”. Reakcja jej rozmówcy pozbawia ją jednak złudzeń. Prokurator spogląda bowiem na nią jak na przysłowiową kosmitkę i pyta zdziwiony, jak gdyby odkrył Amerykę: „Przepraszam, o coooo???” Kobieta zdaje się rozumieć otrzymaną lekcję. Mówi przepraszam i wychodzi z gabinetu.

O co więc chodzi w medialnych relacjach ostatnich dni? Czy oby na pewno o zwykłą, ludzką uczciwość? Na to pytanie drogi czytelniku musisz odpowiedzieć sobie sam.

Na koniec winien jestem jedno wyjaśnienie. Kim jest i co ma do tego wszystkiego tytułowa Alicja? Już tłumaczę. To jedna z moich uczennic. Ta, która bez namysłu odparła, że postawa nauczyciela w przypadku językowego potknięcia ucznia podyktowana jest tym, czy z góry przyjął, że chce postawić jedynkę, czy też postanowił dociekać prawdy. Analogia do ostatnich wydarzeń jest oczywista. Ala jednak powiedziała na tej lekcji coś jeszcze. Coś, co może być nie tylko dla mnie ale i dla innych cudowną lekcją ufności Panu Bogu, oraz nadziei, że „ludzie, zwłaszcza młodzi, swój rozum jednak mają”. „My o tym (o prawdziwych intencjach ks. Arcybiskupa oraz o tym, że grzechy nawet najcięższe kilku duchownych nie mogą przekreślać posługi wszystkich kapłanów – przypis mój) wiemy, proszę Księdza, ale co pomyślą sobie na ten temat ludzie, stojący z dala od Kościoła, nie znający go tak, jak my? Co pomyślą sobie ludzie, którzy non stop słuchają tej nagonki na księży?? Ta troska o Kościół i sprawy Boże to prawdziwy dar, jaki my księża katecheci otrzymujemy od naszych uczniów. I za to, a zwłaszcza za nich samych Bogu niech będą dzięki. I im niech będą dzięki. Tobie Alu, też bardzo dziękuję. Niech Pan Cię błogosławi i strzeże!

Złapany w Sieci

smiling student girl with laptop at school
Fot. ? Syda Productions – Fotolia.com

Ile radości potrafi dostarczyć katecheza w szkole, wie tylko ten, kto bezwarunkowo pokochał tę formę głoszenia Słowa Bożego. Po szesnastu latach posługi myślałem, że niewiele jest rzeczy, które jeszcze mogą mnie zaskoczyć. A jednak. Człowiek ponoć uczy się całe życie i myliłby się ten, kto twierdziłby, że w szkole naukę pobierają tylko uczniowie od nauczycieli.

Moja przesympatyczna klasa piąta „D” udzieliła mi dziś lekcji, z zadaniem domowym włącznie. W czasie toku zajęć, kiedy już prawie wszystko zostało omówione i nadszedł czas na pytania, udzielając głosu zgłaszającej się uczennicy spodziewałem się czegoś, co związane będzie ściśle z tematem.

Pytanie jednak zaczęło się śmiertelnie poważnie, od słów: „Nasz Ojciec Święty, Franciszek…”, i kiedy w myślach błyskawicznie nastawiłem się na to, że dziecko poruszy bądź to jakiś ważny problem, o którym mówił ostatnio Papież, bądź przywoła strzępek medialnej interpretacji jego  słów, padło zdanie które mnie kompletnie zaskoczyło. „…ma konto na Twitterze, a Ksiądz ma?” „Nie mam” odpowiadam prawie mechanicznie, i słyszę równie mechaniczną odpowiedź: „Szkoda, bo bym Księdza zaprosiła”.

Cóż, lekcja się skończyła, a ja wracając ze szkoły zacząłem się zastanawiać, czy oby czegoś nie zaniedbuję… Facebook, NK, blog… Ale Twitter? Jakoś nie pomyślałem. Przez chwilę poczułem się przyłapany na „duszpasterskim zaniedbaniu”, zwłaszcza, że „oberwałem z grubej rury”, bo wprost autorytetem Następcy Świętego Piotra. Później jednak pomyślałem, że nie wszyscy wszystko muszą robić. Obecność Ojca Świętego na Twitterze jest potężnym orężem duszpasterskim. Dociera do ludzi, dla których jego jeden wpis, jest być może jedynym kontaktem ze Słowem Bożym.

Dziś Matki Bożej Różańcowej. Święto ustanowione jako dziękczynienie Panu Bogu i Matce Najświętszej za zwycięstwo chrześcijańskiej floty nad muzułmańską pod Lepanto, w 1571 r. Sukces militarny, który zupełnie nie został spożytkowany. Koalicja chrześcijańska rozpadła się, a Imperium Tureckie niewiele ponad sto lat później, w 1683 roku ponownie postanowiło podbić Europę. Gdyby nie nasz Jan III, nie wiadomo czy Kara Mustafa nie dopiąłby swego i „zerwawszy „Złote Jabłko” miałby otwartą drogę na Rzym. Trzeba było być szalonym wizjonerem na miarę polskiego Króla, aby po kryjomu, przez wyjątkowo nieprzyjazne dla ciężkiej jazdy tereny przygotować atak z Kahlenbergu. Warto jednak nadmienić, że zanim ów szalony plan Jan III wcielił w życie, przychodząc w ostatnim momencie z odsieczą oblężonemu Wiedniowi, pokłonił się najpierw Najświętszej Panience, a do bitwy ruszył dopiero po uczestnictwie we mszy św. odprawionej na ruinach kościoła prze bł. Marka z Aviano.

Od tamtej pory świat Islamu nie zagroził już nigdy realnie Zachodowi, a sam Król po bitwie napisał do Papieża: „Venimus, Vidimus et Deus vicit”- Przybyliśmy, Zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył.

Czy dziś, małymi rozproszonymi siłami, można odnieść zwycięstwo głosząc Ewangelię na „Cyfrowym Kontynencie”? Zarówno bitwy pod Lepanto, jak i pod Wiedniem dają taką nadzieję. Warto jednak wyciągnąć wnioski i wiedzieć, że nie przewaga militarna i nie liczebność wojsk ma tutaj decydujące znaczenie. Dowodzenie, wizja zwycięstwa i zaufanie Bogu zdają się być jedynymi kluczami do sukcesu. Poza tym, jak to w czasie bitwy bywa, jeden jest wódz, a zadania muszą być podzielone. Nie wszyscy muszą twittować, nie wszyscy blogować, nie wszyscy mieć konto na Facebooku.

Ważne, jest to, abyśmy wszyscy „w dobrych zawodach wystąpili, bieg ukończyli, wiary ustrzegli. Wówczas, zostanie dla nas odłożony wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda nam Pan, a nie tylko nam, ale wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego”.

Temu służy Twitter Papieża Franciszka, temu chciałbym by służył mój Blog, temu na pewno służy wieczorna modlitwa, o której nie zapomnijcie po przeczytaniu tego wpisu.

Kolorowych snów!

Barany, owce i trzoda chlewna!

DIGITAL CAMERA

„Ty baranie! Znowu się nie nauczyłeś?” Można było kiedyś w -jak dla mnie- niezbyty odległej przeszłości usłyszeć z ust niektórych belfrów. Dziś jest to chyba nie do pomyślenia, choć swojego czasu tu i ówdzie była moda raczej na tendencję odwrotną, czyli mającą poprzez np. różne manewry z koszem na śmieci, podbudować poczucie własnej wartości nauczyciela.

Tak, nie pomyliłem się, bo o poczuciu własnej wartości i rozwijaniu talentów przez naszych milusińskich będzie dzisiaj mowa. Wszystko to zaś za sprawą, mojej przesympatycznej klasy szóstej, w której rozwiązał mi się dziś worek z jedynkami. Jeśli ktoś myśli, że jakiemukolwiek nauczycielowi, w tym katechecie sprawia to radość, satysfakcję lub wzbudza jakiekolwiek choćby neutralne uczucia, to spieszę zapewnić, że jest dokładnie odwrotnie. Zadań domowych zadaję niewiele (co zresztą można sprawdzić w zakładce menu „katecheza”), ale jak coś daję do domu, chciałbym aby było choć ździebko poważniej potraktowane, niż na tzw. „odczep się ode mnie”. Tym razem było o talentach. Pomyśleć i napisać, jak chciałbym je w przyszłości wykorzystać. Najbardziej przygnębiające było jednak to, że nie tylko większa część klasy zadania nie miała, ale poczęli indagowani uparcie twierdzić, że …oni żadnych talentów nie mają…

Tego było za wiele, nawet jak na mnie. Kiedy nieliczni szczęśliwcy opowiedzieli już o swoich marzeniach i talentach, przyszedł czas, aby wrócić do tych, co przedstawiali się dziś jako beztalęcia i wytłumaczyć raz jeszcze, że jak nic u siebie nie znaleźli, to najpewniej źle szukali i do poniedziałku mają raz jeszcze zrobić remanent ze swoich zdolności, a jego wyniki zaprezentować na najbliższej katechezie. Tutaj zaś, jedna z uczennic postanowiła iść w zaparte i udowodnić, że ona i talent, to dwa zbiory rozdzielne. Posłuchałem, chwilę pomyślałem i mówię: „Wiktorka, jak to nie masz talentów? Uczę was trzeci rok. Wiem, że jesteś koleżeńska. Pracowita, jeśli się do czegoś sama zobowiążesz, a ponadto zawsze (przynajmniej w mojej obecności) grzecznie zwracasz się do innych. To już trzy talenty. Teraz trzeba zrobić z nich użytek. Nie wolno ich zakopać!” W miarę jak mówiłem te słowa widać było rysujący się na twarzy dziecka uśmiech, zestawiony ze „szklanymi” oczami…

Próbuję więc iść za ciosem i tłumaczyć klasie, że wszyscy mamy talenty, trzeba je tylko wykorzystać, uczyć się, dostać do dobrego gimnazjum, później liceum itd. Co natomiast słyszę w odpowiedzi? Nauka? Praca? Najlepsza nauka to jest na Facebooku! Próbuję znów tłumaczyć, przedstawiać nie tak odległe wzloty i upadki różnych „społecznościówek” – bez skutku.

Przypomniał mi się jednak krążący gdzieś w sieci fragment nagrania video ze spotkania dziennikarza o znanym nazwisku ze studentami nie mniej znanej uczelni. Mówił coś mniej więcej w tym stylu: „Jestem na tyle inteligentny, żeby pracować w telewizji, a nie ją oglądać. Nie możemy robić ambitnych programów, bo ambitnie to znaczy nudno. A jak nudno, to te BARANY wezmą pilota i przełączą. Jeśli myślicie, że ludzie są głupi, to wam powiem, że są głupsi niż się nam wydaje”.

Ot starcie dwóch światów. Ewangelii, która mówi: nie jesteś baranem! Masz talent! Jesteś Bożą Owieczką, którą Dobry Pasterz bierze na ramiona, ochrania, pielęgnuje i karmi; oraz świata popkultury, który idzie w kierunku, im bardziej „głupio, chamsko i prostacko” (znów odwołanie , do cytowanego wcześniej spotkania) tym większy sukces kasowy.

O ile dziecku można wybaczyć, i nie zniechęcając się starać dalej tłumaczyć różnicę pomiędzy byciem baranem a Bożą owieczką, i usilnie zachęcać, aby czuło się zawsze tą drugą, o tyle różne socjotechniczne sztuczki mające budzić baranie instynkty pośród milusińskich i pilnować, aby trzymały się z dala od Dobrego Pasterza – Jezusa Chrystusa, należałoby z całą konsekwencją uznać za godne jeszcze innego stworzenia, wspomnianego nota bene w tytule.  Wszak jak mawia mój kolega, jeśli Bożym Owieczkom nie przewodzi Pasterz, zwykle na czele stada staje jakiś baran.

Jak to wygląda w praktyce, pokazuje pewna góralska anegdota, której oryginalnego języka w którym ją zasłyszałem nie chcąc kaleczyć, zacytuję w tłumaczeniu z polskiego na nasze. Otóż w pewnej góralskiej wiosce nieopodal Zakopanego podczas wiejskiej zabawy, doszło do niezłej bijatyki z przedstawicielami sąsiedniej wioski. Nazajutrz, w miejscowym kościele zjawili się poobijani parafianie, a co bardziej krzepcy to i z połamanymi kończynami. Proboszcz, przerażony tym widokiem odłożył przygotowany tekst kazania i opowiedział wiernym następującą anegdotę. Mówił: Drodzy Parafianie. Przyśnił mi się Pan Bóg i pyta mnie: Proboszczu, gdzie są twoje owieczki. A ja zawstydzony, odpowiadam, że nie wiem. Pan Bóg na to raz jeszcze. Jesteś tu proboszczem! Gdzie są Twoje Owce?! A ja jeszcze bardziej zawstydzony mówię. Na prawdę nie wiem. Pan Bóg więc powiada po raz trzeci: Jak to nie wiesz? Pytam Cię po raz ostatni: Gdzie są twoje owieczki?! A ja na to. Panie Boże, Ty wszystko wiesz. Wiesz przecież, że ja nie mam owiec, tylko świnie…

I to by było na tyle. Kolorowych snów.