Lecz wołam, by prosić pokornie, o głębszą wiarę w to,
Że tylko przed Twymi oczami
Wszystko było, jest i będzie odkryte
I póki zasłona ?teraz? dzieli nas od ?zawsze?
My ludzie, nie wszystko będziemy wiedzieć i nie wszystko rozumieć?
Nie pytam więc o Panie, czy widzisz ten ból, smutek i zagubienie
Lecz będąc tu i teraz proszę, przyjmij cierpiących cierpienie.
Tyś jest Wielki, my mali, zwyczajni słabi ludzie,
W krzyżu Twoim, krzyży naszych sens i zrozumienie,
Więc tym, co odeszli racz dać zbawienie, a pozostałym ześlij pokój w serca.
Tyś Światłością Wiekuistą, która nigdy świecić nie przestanie,
Więc pozwól, gdy świt zdaje się zbyt odległy,
dojrzeć choć jeden promyk Zmartwychwstania
Tyś jest Bogiem miłości,
Będącym kiedyś i teraz i zawsze
Więc nie pytam, czy byłeś tam wtedy Panie,
Lecz proszę, przyjmij tych, którym pozwoliłeś zasnąć?
„W Panu pokładam nadzieję,
nadzieję żywi moja dusza:
oczekuję na Twe słowo.
Dusza moja oczekuje Pana
bardziej niż strażnicy świtu,
<bardziej niż strażnicy świtu>.
U Pana bowiem jest łaskawość
i obfite u Niego odkupienie.” (Ps 130)
To znane słowa Psalmu 139. Czy jednam my, ludzie znamy siebie? Potrafimy przewidzieć, jak zachowamy się, czy zachowalibyśmy się w sytuacji ekstremalnej? Ile to razy zdarza nam się powiedzieć o kimś: od tej strony Cię nie znałem. Niejednokrotnie to sytuacje trudne, czasem ekstremalne, jakich udaje się uniknąć znacznej części ludzkości stanowią silny bodziec do refleksji nad życiem, własnym postępowaniem. Innym razem do zachowań, które zaskakują nas samych. Dla jednych będą one okazją do okazania empatii, współczucia, lub w sytuacjach wyjątkowego szczęścia i „daru losu” szansą aby razem ze szczęśliwcami przeżywać radość. W przypadku innych obnażą ich duchową i emocjonalną pustkę, staną się okazją do kpin, słowotoku pozbawionego minimalnego zrozumienia czy empatii, zazdrości itp.
Bóg stworzył nas jako ukoronowanie dzieła stworzenia. Kiedy poszliśmy na współpracę ze złem, sam Syn Boży oddał własne życie, aby nas ratować. To cena, jaką Bóg za nas gotów był zapłacić, aby tylko uwolnić nas z sideł złego.
Dlatego też nie wolno nam zapominać, że człowiek, to umiłowane dziecko Boże. Stąd też Bóg nie pozostawia nas także dziś na pastwę zła. Szatan jest tylko zbuntowanym stworzeniem Bożym, które dokonało złego wyboru i dziś jako istota potępiona próbuje zadać jak największe straty rodzajowi ludzkiemu, pamiętając, że sam Syn Boży stał się dla nas człowiekiem.
To właśnie nasz Zbawiciel jest pogromcą złego. Jako ludzie ochrzczeni nosimy w sobie niewidzialną pieczęć, która mówi: „należę do Boga. Jestem jego umiłowanym dzieckiem”. To Bóg zna nas lepiej, niż my sami siebie. To Ojciec nasz w niebie wie, czego nam potrzeba, zanim go poprosimy.
Dlaczego więc pozwala na dramaty i tragedie? Czemu słyszymy o rzeczach, których nie potrafimy zrozumieć?
Kilka lat temu w przeciągu dwóch tygodni odbyły się dwa pogrzeby moich uczniów, absolwentów liceum. Dwa przypadki utonięcia, w tym jeden na krytym basenie w obecności ratownika, gdzie pomoc była natychmiastowa. Usłyszałem wówczas takie słowa: „to najbardziej bezsensowna śmierć, jaką można sobie wyobrazić”. Kiedy jednak jako księża widzieliśmy w czasie pogrzebu wielki kościół wypełniony po brzegi młodymi ludźmi uczestniczącymi we mszy, spowiadającymi się i przystępującymi do Komunii, zaczęliśmy w pełni rozumieć, że z najbardziej bezsensownej i tragicznej śmierci, Bóg, Ojciec nasz w Niebiosach potrafi wyprowadzić jakiś głęboki sens, aby życie żadnego z Jego dzieci, nawet zakończone w brutalny i niezrozumiały sposób nigdy nie poszło na marne… Pozwólmy mu na to, bo i my i cały świat jest w Jego Boskich rękach. On jest Zwycięzcą śmierci, piekła i szatana.
Wizyta duszpasterska w bieżącym roku liturgicznym przeszła do historii. Czas na kilka dni ferii. Zaczynam je ze świadomością, że nie tylko muszę przywrócić regularność wpisów na blogu, ale też uzupełnić serwis katechetyczny i duszpasterski. Innymi słowy, nadrobić zaległości z ostatniego półtora miesiąca. Do sytuacji związanych z kolędą pewnie i tak nie raz jeszcze będę nawiązywał, gdyż zwraca ona -jak co roku- uwagę na wiele zagadnień, które duszpasterzowi najzwyczajniej w świecie umknąć nie mogą. Niestety, zaczynam te ferie w obliczu niebywałej tragedii, jaka dotknęła mieszkańców mojej rodzinnej wioski. W niedzielę, dwunastoletnia dziewczynka znalazła w domu, po powrocie z kościoła ciało swojej mamy oraz dwójki młodszego rodzeństwa. Media, w tym te ogólnopolskie informowały o potrójnym morderstwie. Ludzie są przerażeni. Choć w takiej sytuacji nikt nie uniknie spekulacji i prób zrozumienia tego, co się stało, to jednak czytając komentarze zamieszczane pod artykułami na ten temat, człowiek zaczyna zastanawiać się, czy wirtualny świat aż tak bardzo nas odhumanizował.
Nikt nie wróci już życia tragicznie zmarłym. Pozostaje modlitwa za dusze tych, których życie zostało tak brutalnie przerwane oraz o łaskę ukojenia dla rodziny i bliskich ofiar. Chcielibyśmy wierzyć, że policja i prokuratura wykonają szybko i profesjonalnie swoją pracę, nie zadowalając się przyjęciem najprostszej dla nich w tym momencie opcji. Wierzymy też, że nawet gdyby stało się inaczej i miało się okazać, że tajemnicę tej śmierci zamordowani wzięli ze sobą na zawsze do grobu, to sprawca, czy sprawcy będą musieli zdać sprawę ze swojego życia przed Panem Nieba i Ziemi, który jako Jedyny może w tym dramacie wydać sprawiedliwy wyrok.
Nie zamierzałem komentować tej zbrodni i tego niewyobrażalnego dramatu. Piszę te słowa jedynie po to, aby prosić tych, którzy będą je czytać o przemyślenie i zastanowienie się kilka razy, zanim korzystając z iluzorycznego poczucia bycia anonimowym w Sieci cokolwiek napiszą tytułem komentarza o tej tragedii. Żyjemy ponoć w wolnym kraju. Nikt nikomu nie zabroni pisania. To prawda. Grafomania póki co też zdaje się być przypadłością nie podlegającą terapii. Jednak rodzina, bliscy i znajomi ofiar to żywi ludzie. Podobnie jak mieszkańcy wioski. Mający swoje uczucia i przeżywający każdy na swój sposób dramat, który rozegrał się w niedzielę. Każde nieodpowiednie słowo, każdy hejterski komentarz, popis każdego trolla na temat tej śmierci, to przecież jedna z najcięższych kar, jaka zostaje obecnie wymierzona tym, których cierpienia i bólu nie sposób nawet sobie wyobrazić. I to bez procesu, prawa do obrony i możliwości apelacji. Pozostaje apelowanie do ludzkich sumień i dusz… Nam wszystkim zaś na ten trudny czas niech chwile pociechy i nadziei przyniosą słowa piosenki Eleni:
Dwoje było nas pośród życia dróg,
Świat był pełen łask, a wiódł nas Bóg.
To był piękny czas, los dał co mógł:
Pogodny dom, bliską dłoń,
Dziecka śmiech, radosne dnie.
I nadzieja z nami szła…
Gdzie są tamte dni, kolorowe tak?
Co zostało z nich, gdzie jest ten świat?
Już obeschły łzy, a pamięć trwa.
I dobry Pan niesie nam, wiary łud,
Że wrócisz tu, i powróci dawny czas…
Ref.:
Nic miłości nie pokona – trwamy tylko dla niej,
Choć nadziei rwie się nić…
Chociaż puste są ramiona żyje wierna pamięć,
I Ty będziesz dla mnie żyć…
Dobry Bóg nam śle z nieba swoich gwiazd
Tę nadziei skrę, co tli się w nas.
Przez świat idę z nią, tam gdzie chce los,
Bo kiedyś Pan zwróci nam
Tamten czas, twych oczu blask
I pogodny świat bez trosk.
Ref.:
Nic miłości nie pokona – trwamy tylko dla niej,
Choć nadziei rwie się nić…
Chociaż puste są ramiona żyje wierna pamięć,
I Ty będziesz dla mnie żyć…
Nic miłości nie pokona, choć niebo ciemnieje,
Wiarę w sercu trzeba mieć.
Wiem, że kiedyś wrócisz do nas, trzeba mieć nadzieję,
Co silniejsza jest niż śmierć…
Kolejna kolędowa wizyta. Drzwi otwiera mi mieszkająca obok sąsiadka. Starsza Pani leży nieruchomo w łóżku. Obok łóżka stary, stacjonarny telefon oraz radio z którego dochodzi głos odmawianego różańca. Kobieta jest przytomna, w pełni władz umysłowych. Niestety ciało odmawia posłuszeństwa. „To już około dziesięciu lat, proszę Księdza”, słyszę od schorowanej staruszki. „Ale mam Radio Maryja. Modlę się cały dzień. Co ja bym bez niego zrobiła”, dodaje. Przypominają mi się się w tym momencie słowa bł. Jana Pawła II, które miał powiedzieć do swojego osobistego sekretarza, kiedy przestał chodzić: „Ja to dziękuję Panu Bogu, że się zacząłem starzeć od nóg, a nie od głowy”. Moja rozmówczyni nie traci pogody ducha. Cierpienie przyjmuje z niezwykłą godnością. Na ogół jest sama. Kilka życzliwych osób, bliskich bądź sąsiadów, zagląda do niej i się nią opiekuje. Jednak całe długie godziny dnia i nocy jest sama, wsparta jedynie wspólnotą modlitwy i cierpienia, jaka zjednoczyła się wokół Radia Maryja.
Takich osób w parafii, nie licząc miasta jest więcej. Jedni bardziej „pokonani” przez choroby i dolegliwości wieku, inni mniej. Słyszę jednak bardzo często tę samą frazę: „Jak dobrze, że jest Radio Maryja”. Chrystus powiedział kiedyś: „gdzie dwóch, albo trzech zgromadzi się w Imię Moje, tam i Ja jestem z nimi”. Radio Maryja daje poczucie bycia wspólnotą i we wspólnocie, i co najważniejsze, we wspólnocie modlitwy.
Wracam z tej wizyty z poczuciem, że ci starsi, schorowani ludzie, przykuci do łóżka nie zostali zupełnie sami. Otoczeni modlitwą i dający innym dar swojej modlitwy i cierpienia, żyją rytmem Radia Maryja. Całe życie słyszeli, że muszą z siebie dawać wszystko dla socjalistycznej ojczyzny. Teraz, socjalizm zamienił się w socliberalizm, który nie potrzebuje starszych, schorowanych ludzi, bo są obciążeniem dla ZUSu. Zostali schorowani, wykorzystani i samotni. Zazwyczaj nie narzekają. Bardziej niż o siebie i swój los, martwią się o losy ojczyzny, której oddali kiedyś swoje siły i swoją młodość, a która dziś nie ma dla nich nic do zaoferowania. Oni jednak dają jej to, co mogą. Swoją modlitwę i swoje cierpienie. Często słyszę też z ich ust troskę o los i przyszłość młodego pokolenia. Nie ma w ich postawie nic z agresji, nienawiści czy złości, tak chętnie przypisywanej im przez wrogów Toruńskiej Radiostacji. Jedynie poczucie bezradności, czasem żalu z poczucia przegrania walki o swoje dzieci i wnuki, które czasem daleko odeszły od Boga i Kościoła. Mimo to, kochają je i odkładają ostatni wdowi grosz właśni dla nich. „Wie ksiądz, muszę im trochę pomagać. Rodzice nie dają rady, to ja muszę”, mówi kolejna „moherowa babcia”. Po chwili dodaje. „Modlę się, żeby się nawrócili, bo wtedy mogłabym spokojnie umrzeć…”.
Te same wnuki, jeszcze nie tak dawno temu, ku uciesze liberalnych mediów „chowały babciom dowody”, żeby „mohery” nie rządziły Polską. Dziś pomstując na Kościół, duchownych i „moherów” wyjeżdżają za chlebem na krańce Europy i świata nie mając pojęcia, kto tak na prawdę ich kocha, a kto nimi manipuluje.
Są jednak i tacy, którzy zdają sobie sprawę z tego, że Pan Bóg stworzył świat aniołów niewidzialnym, dlatego też „wymyślił” babcie i dziadków, aby przypominały o istnieniu aniołów i ich naśladowały. Tym też, choć nieco spóźniony ze względu na kolędę, ten wpis z okazji dnia babci i dziadka dedykuję, kończąc go znanym słuchaczom Radia Maryja tekstem piosenki:
„A my kochamy moherowe berety,
Te nasze mamy w nich pięknie wyglądają.
To dumne damy i mądre kobiety,
Co swą rodzinę i swój polski dom kochają.
My uwielbiamy berety moherowe,
Za ich odwagę i życie dla Kościoła.
I całujemy z szacunkiem siwą głowę,
Bo moherowy beret serce ma anioła.”
To jedno z częściej padających stwierdzeń w czasie kolędy na lubelskich „Tatarach”. Gdyby jeszcze życie było takie proste, i można by odpowiedzieć krótko: „W takim razie musisz się lepiej postarać, wówczas ją znajdziesz”… Niestety, choć pewne przypadki lubią się powtarzać, bezrobotny niejedno ma oblicze. W mieście, gdzie znalezienie pracy jest naprawdę trudne, ludzie, którzy szybko się zniechęcają, lub mają postawę roszczeniową, w ogóle nie są w stanie jej znaleźć.
Często oblicze bezrobotnego ukształtowane jest niestety przez błędy wychowawcze popełniane od lat dzieciństwa. W szkole najlepiej jest trzymać z tymi, którzy są jak wolne ptaki. Latają gdzie chcą i ……….. na wszystko. Dobrze jest wyśmiewać tzw. kujonów, bo to też uspokaja sumienie. Po co nauczyciel ma widzieć, że ktoś się stara, kiedy można by tak pokazać, że wszyscy mają go tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę.
Później oczywiście trzeba poużywać życia. Przecież „się należy”. Ojciec, matka mają swoje 46 metrów kwadratowych, i marną emeryturę, więc przecież jest gdzie „przekimać” i co zjeść. Jak pokazuje jednak życie, używanie go prowadzi często do dramatu. Alkoholizm, narkomania, i jakże często dziecko, które się na świat nie prosiło. Wówczas okazuje się, że kilkaset złotych zasiłku, małe mieszkanie i starzejący się rodzice nie są w stanie dłużej roztaczać parasola beztroski nad swoim dorosłym fizycznie i niedojrzałym duchowo i emocjonalnie „dzieckiem”. Co jakiś czas spotyka się rodziców, którzy błąkają się od parafii do parafii pytając, czy nie znalazłaby się jakaś praca dla ich „dziecka”, podczas gdy ono woli wystawać pod „Żabką” czy „Groszkiem” narzekając na sytuację od własnej rodziny począwszy na świecie skończywszy. Co począć w takiej sytuacji? Przypomina mi się anegdota cytowana jakiś czas temu przez media, kiedy to Papież Franciszek zapytany przez pewną kobietę, co ma robić, gdy jej dorosły syn nie chce się żenić i wciąż jest na jej utrzymaniu odpowiedział żartobliwie: „Niech Pani przestanie prasować mu koszule.”
Opisane powyżej sytuacje, przytaczam ku przestrodze moich młodych czytelników, aby póki czas, docenili edukację, którą póki co mogą mieć w szkole i w domu. Są jednak i to w dużej mierze przypadki mniej czarno – białe. w pewnym mieszkaniu wita mnie Pani około pięćdziesiątki. Najpierw nieśmiało uchyla drzwi. Przekonuje się, że to nie komornik, po czym płacząc opowiada w skrócie swoją historię. Ma wykształcenie i do niedawna miała pracę. Zakład jednak zamknięto. Czy szuka pracy? Tylko przez telefon, bo tak mając głos sprawiający wrażenie na kilkanaście lat młodszy od wieku próbuje kłamać co do swoich lat. Nadzieja pryska, gdy udaje się na rozmowę. Kompetencje w porządku, pracownik też jest potrzebny, ale maksymalnie 25 – 30 latek. Nikt nie chce rozmawiać z „50 +”. „Co ja mam zrobić, proszę księdza. To wszytko, co ksiądz widzi, to nie moje. Wstawił to sąsiad, bo ja lada chwila spodziewam się eksmisji…”. Dzieci rozjechały się po świecie, i choć to dramat, mają swoje życie i nie bardzo przyznają się do matki, a z mężem jak to też bywa zwyczajnie się nie ułożyło. Pojawiła się „ta druga” w postaci wódki, wiec trzeba było ratować siebie i dzieci. Po mieszkaniu krząta się piesek, którego przytula moja rozmówczyni pytając: „Co z nami będzie, proszę księdza? Mogłabym spróbować w tzw. pracy tymczasowej, ale nie staczy nawet na rachunki. Robią nam nadzieję, a po tzw. okresie próbnym biorą innych, żeby oszczędzić na kosztach.”
W innym jeszcze mieszaniu wita mnie kilkoro młodych studentów. Studiują cenione kierunki, ale nie robią sobie złudzeń. Po zakończeniu studiów planują wsiąść w samolot z biletem „one way”. Wszytko jedno gdzie. Zjednoczone Królestwo? Irlandia? Norwegia.?Nie ma znaczenia. Chcą jakoś ułożyć sobie życie. Co będzie później? Nie czas na stawianie sobie takich pytań? Rodzice? Mają w okolicznych wioskach trochę ziemi, póki co się utrzymają, o starości nikt na razie nie myśli. Inaczej ryzykują zasiłek dla bezrobotnych, bo w zawodach w których chcieliby pracować nie ma pracy, a supermarketach gdzie mogliby czy mogłyby siąść „na kasie” słyszą, Pani Sylwio, z Pani wykształceniem chce Pani taką pracę? Niech Pani szuka czegoś bardziej ambitnego…”
Jak wspomniałem na początku, bezrobotny nie jedno ma oblicze.Ta kolęda stawia mi jednak mocno pytanie, jak Kościół może pomóc dziś takim ludziom, aby utrzymać przy życiu to, co jest im najbardziej potrzebne – uzasadnioną nadzieję, że jednak kiedyś będzie lepiej…
Dziś nieco wcześniejszy powrót z kolędy, czas więc przerwać milczenie, jakie zapadło na moim blogu w zeszłym tygodniu. Nie wynika ono z tego, że nie ma o czym pisać, lecz z tego, że nie ma kiedy pisać, za co też chciałbym Szanownych Użytkowników przeprosić. Dziś temat, który przewija się przez całą moją kolędę.
„Starzy ludzie przedmiotów mają coraz więcej
W starych domach starzeją się schody
Stare dłonie z mozołem wyświechtują poręcze
i łamie w krzyżach stare stropy
Już ku tamtej stronie załamani jak żuraw
Szarą derką ścieli im się ziemia
Starzy ludzie bez lęku wśród klepsydr na murach
Szukają własnego imienia ”
Tak na przekór trochę, trochę na nadzieję
W ceracianej okładce noszą jakąś zmarłą
Piszą swoje nazwiska na krzesłach w kościele
Starzy ludzie między Bogiem a prawdą (…)
Śpiewa Jan Wołek w „Piosence o ludziach starych”. „Starość nie radość”, słyszę po kilka razy dziennie, zważając, że parafia na której posługuje, jest parafią ludzi w podeszłym wieku. Zakłady pracy poupadały, kto mógł, wyemigrował, z czasem zostali ci, którzy albo dostosowali się do nowych warunków, albo zostali z konieczności.
Starsza pani zaczyna płakać w czasie modlitwy. Z pietyzmem sięga po widokówki tkwiące za szybą i płacząc, żali się: „Proszę księdza, to od moich wnucząt. Ta kartka z Australii, z życzeniami na święta. Chyba to są życzenia, bo ja nie rozumiem. Kartka napisana jest po angielsku. A ta, niech ksiądz zobaczy, z Kanady, od drugiej córki… Ta wnuczka jeszcze umie po polsku… A ta z Norwegii.” Troje dzieci, wszystkie rozrzucone po świecie. Wnuczęta, które coraz mniej poprawną polszczyzną piszą świąteczną kartkę do babci, którą ledwo pamiętają. Spływające po policzkach łzy pokazują nie tylko tęsknotę. Zresztą za chwilę słyszę: „Zostałam sama proszę księdza. Mąż umarł, a dzieci daleko. Nie mam dla kogo żyć…”.
W innym miejscu spotykam „leżącą” staruszkę. Jej mąż czule wspomina lata ich wspólnej młodości i dodaje. „Dobrze, że mam jeszcze trochę siły, i że pomaga mi opiekunka. Widzi ksiądz, Alzheimer i Parkinson, – mówi wskazując na leżącą bezwładnie na łóżku żonę, która nieświadoma otaczającego ją świata przeżywa jesień swojego życia. – ale co będzie, jak mnie zabraknie?” To pytanie powtarza się często w tej parafii po kolędzie. Nie jest ono bezzasadne. Zresztą czasem całe klatki, to same wdowy. Czasem też trafi się odwrotnie. „Starość się Panu Bogu nie udała” wzdycha starsza Pani na czwartym piętrze. „Widzi ksiądz, coraz trudniej jest mi wyjść. Mieszkam tu od początku. Kiedyś, nie przeszkadzało mi to, a teraz jak zachoruję, muszę prosić sąsiadkę, żeby zrobiła mi zakupy.”
„A jeszcze błyszczy im świat
Jak wota pod pańskim krzyżem
Jeszcze w głowie wiatr
Piłsudscy, Narutowicze
Jeszcze „Zachęta” i „Rytm” i „Haberbusch” i secesja
I jakoś nie wierzy nikt
Że to ostatnia procesja
Starzy ludzie obnoszą chorągwie kościelne
Pod którymi już nikt nie walczy
Stare buty skrzypią w marszrutach niedzielnych
Skąd powroty już tylko na tarczy ”
I w krzyżu łamie, coraz ciężej iść
I każda droga krzyżowa
W końcu Pan Bóg dźwigał tylko krzyż
A oni i krzyż i Boga”
Samotność, zwłaszcza ta nie z wyboru lecz z konieczności jest trudna. Czasem jednak trudniejsza bywa samotność, gdzie syn czy córka porzucili świat wartości, który starali się im przekazać rodzice. „Proszę księdza, ja już nie mogę. Żeby kupił mi chleb, muszę mu dać na piwo. On na mnie krzyczy, chce mnie bić. Jak jest trzeźwy, to kochane dziecko, ale jak wypije, wstępuje w niego diabeł”… Słucham takich wyznań i zastanawiam się, co bardziej boli. Samotność i poczucie bycia wykorzystywanym, czy świadomość, że jako rodzic odchodzi się z tego świata „na tarczy”. Podobnie jest z kwestią wiary. „Proszę księdza, niech ksiądz zobaczy, jaką mam śliczną prawnuczkę. Tylko że oni nie mają ślubu kościelnego. Jak pytam o to wnuczka to się denerwuje i mówi, babciu, nie mówmy o tym, bo się pokłócimy. Widzi ksiądz, wnuczek był ministrantem, Basia, ta jego żona śpiewała kiedyś w kościele, a teraz tak się porobiło… Co ja mam robić?”.
Starsze małżeństwo pokazuje mi reklamówkę z lekami. „Widzi ksiądz? To nasze cukierki. I to jeszcze nie wszystko. Byłam dziś w aptece, ale nie starczyło na wybranie wszystkiego z recepty.” „Sprzedali nam Polskę! – włącza się do rozmowy jej mąż. Przepracowałem czterdzieści lat, a teraz zlikwidowali zakład, a nam na lekarstwa nie starcza. Gdzie jest sprawiedliwość?! Jak widzę tych drani w telewizji, to kląć i płakać mi się chce. Co oni z nami zrobili?!”
W tej samej telewizji słychać nie raz, jak nazywa się tych ludzi „faszystami”, „moherami”, „oszołomami”. Tyle, że oni w warunkach powojennych poświęcili swoje życie, żeby zostawić nam w miarę przyzwoity świat. Jaki świat natomiast my zostawimy tym, którzy po nas przyjdą?
Kilka dni temu, po opublikowaniu Kolędowego poradnika, ktoś z Szanownych Użytkowników napisał mi w komentarzu, że powinniśmy się cieszyć (rozumiem, że my duchowni), że ludzie jeszcze przyjmują nas po kolędzie, bo w Polsce Zachodniej, spora część mieszkań jest już zamknięta, gdy ksiądz idzie z wizytą duszpasterską.
Zwykle odpowiadam, że Polska to wolny kraj (ponoć) i jak ktoś nie ma życzenia, to siłą przecież do mieszkania nie wejdę. Zresztą mam zwyczaj pukać czekając aż ktoś otworzy, chyba, że zastaję uchylone drzwi, jako znak, że ten dom stoi dla mnie otworem. Oczekuję jednak konsekwencji, tzn. że po dwudziestu latach nie przyjmowania księdza po kolędzie nie spotkam np. kogoś z owych „parafian” w kancelarii z prośbą o zaświadczenie na chrzestną, udowadniającą mi, jaka z niej gorliwa katoliczka, tylko że przez dwadzieścia lat drogę do kościoła śniegiem zawiewało.
Ładnych kilka lat temu, w czasie wizyty duszpasterskiej miałem kilka podobnych zdarzeń, które pokazują, że z odrzucaniem Pana Boga i zamykaniem drzwi przed słowami błogosławieństwa sprawa nie jest tak czarno biała, jak wielu by chciało. Przede wszystkim uważam, że postrzeganie księdza jako akwizytora lub fundraisera jest z założenia błędne. Wszytko jedno, czy sam duchowny przyjmuje taką rolę, czy też wierni ulegają takowym stereotypom.
Pamiętnego dla mnie roku chodziłem po kolędzie w dzielnicy domków jednorodzinnych. Zwykle w kartotece parafialnej jest odnotowane, kiedy odbyła się ostatnia kolęda w danym domu oraz kto w nim mieszka. Przechodząc od domu do domu zostałem zagadnięty przez mężczyznę w średnim wieku, który zaprosił mnie do siebie, aby pobłogosławić dom. Nieco zaskoczony, gdyż nigdy w tym domu kolędy nie było, nawet nie miałem w kartotece parafialnej danych, ile osób i kto tam zamieszkuje, uznałem, że być może przyszli nowi lokatorzy i chcą pobłogosławić mieszkanie. Okazało się jednak, że byłem w błędzie.
Zanim zacząłem modlitwę, gospodarz zwrócił się do mnie z prośbą. „Proszę Księdza, tylko niech Ksiądz dobrze wyświęci ten dom. Coś księdzu powiem. Przesiedziałem w więzieniu (tu padła mocno dwucyfrowa liczba), za ….(paragraf utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie mam do czynienia z przestraszonym chłopczykiem). Ale to, co się w tym domu dzieje… Proszę księdza, mnie tam wszystko jedno, ale szkoda mi dzieci…”. Po modlitwie zaczęło się opowiadanie o tzw. zjawiskach „paranormalnych” mających regularnie miejsce w tym domu. Na koniec kolędy ów mężczyzna dodał tylko. „Próbowałem dowiedzieć się, jaka jest historia tego miejsca. Podobno w czasie wojny zostało tu zamordowanych wielu ludzi…”.
Tego samego roku i w tej samej parafii na „specjalne zaproszenie” odwiedzałem jeszcze jeden dom, w którym nigdy wcześniej nie przyjmowano księdza po kolędzie. Motyw był taki sam. „Zjawiska paranormalne”, które najbardziej sceptycznych, czasem mocno wątpiących ludzi skłaniają do refleksji, czy świat, który widzimy jest jedynym, jaki istnieje.
Innymi „niedowiarkami” proszącymi o kolędę okazały się moje uczennice, które zamieszkiwały na stancji, na której wg. nich „coś straszy”. Smaczku tej sytuacji dodawał fakt, że jedna z nich jako „niewierząca” parę miesięcy wcześniej „wypisała się z religii”, choć gorliwość z jaką odmawiała ze mną modlitwy w czasie tej nietypowej kolędy, oraz mobilizacja, z jaką zwoływała wszystkich mieszkańców tego domu do modlitwy, kazały mi mocno wątpić w jej agnostycyzm a tym bardziej ateizm.
Nie wiem ile takich przypadków spotykają inni księża po kolędzie. Nie mam pojęcia, czy w tych konkretnych mieszkaniach przestało „straszyć”, ale jedyną refleksją jaka przychodzi mi do głowy jest ta, że diabeł, który się demaskuje, przestaje być groźny. Znacznie bardziej niebezpieczny jest wtedy, gdy wmawia dwojgu młodym ludziom, że „ślub nie jest im do niczego potrzebny”, a ksiądz zwyczajnie się czepia, mówiąc że żyją w grzechu mieszkając ze sobą przed ślubem… Obawiam się, że gdyby ów prawdziwy upiór, który odciągnął ich od Boga i Jego przykazań odsłonił się choć trochę, nie tylko prosili by o poświęcenie mieszkania, lecz przede wszystkim o sakrament pokuty i pojednanie z Bogiem i Kościołem.
Przyszedł czas, aby po poradnikowej serii dotyczącej wizyty duszpasterskiej zamieścić kilka wspomnień. Od razu zaznaczam, że opisywane sytuacje są raczej podsumowaniem kilku, czasem kilkunastu czy więcej podobnych zdarzeń, nie zaś upublicznieniem rozmów, jakie prowadzę w czasie kolędy. Piszę o nich zaś ku pokrzepieniu serc dla tych wszystkich, którzy Kościół w Polsce zdążyli już ogłosić martwym i pogrzebać. Sytuacje, o których chcę napisać, to niejednokrotnie lekcja wiary i dla duchownych i dla świeckich.
Kiedy mój młodszy kolega zamieścił na FB post, w którym dziękuje wiernym za ciastka, herbatki i kawy, którymi posilili go po kolędzie, zaraz pojawił się hejterski komentarz, że ten ksiądz przynajmniej nie ukrywa, że księżom żyje się „jak pączkom w maśle”. Pierwszy mój odruch był taki, aby odpisać, aby ów człowiek wybitnie „kochający” Kościół przeszedł z księdzem ze swojej parafii choć jeden dzień po kolędzie, po całym normalnym dniu obowiązków i zobaczył, ile trudu i siły trzeba włożyć w tę pozornie prostą czynność duszpasterską, ale ponieważ mam zasadę nie podejmowania pojedynków na FB z hejterami, wg zasady „nie karmić Trolla”, postanowiłem raczej w sposób pozytywny, na blogu pokazać drugą stronę kolędy.
„Bliska mi osoba umiera, nie mam już siły” – To są prawdziwe dramaty, gdzie człowiek uczy się zaufania Bogu i zaczyna dostrzegać, że są sytuacje, gdzie bez wiary pozostaje tylko załamać się, skapitulować lub uciec gdzieś daleko zostawiając tych wszystkich, którzy byli nam bliscy na pastwę losu. Prawie każdego dnia spotyka się ludzi, którzy przeżyli śmierć bliskiej osoby. Pamiętam, kiedyś gdy byłem młodszy o kilkanaście lat, trafiłem do matki, która pochowała syna. Był w moim wieku, a jego śmierć nie była przypadkiem. Matka, zadręczająca się każdego dnia od tamtej chwili, stawiająca sobie pytanie, co by było, gdyby tamtej feralnej nocy… Co jednak byłoby, gdyby straciła wiarę, że jej ukochany syn, jest tam, gdzie nie liczą się już dni. Wiarę w to, że Bóg miłe wybaczyć mu grzechy, a ona, matka może pomóc mu, ofiarując za niego swoją modlitwę… Ktoś inny, zadający pytanie, proszę księdza, to kolejna osoba z mojej rodziny, której towarzyszę gdy umiera… Lub wspomnienie dorosłego, pełnego sił mężczyzny, który pamięta, jak umierająca matka trzymała go za rękę… Piszę urywkami, ale jak wspomniałem, chcę skupić się na sednie sprawy, a nie upubliczniać bardzo osobiste rozmowy. Te rozmowy, to lekcja pokazująca, że tylko człowiek mający wiarę potrafi dźwignąć tak ciężki krzyż, który w zachodnich społeczeństwach ludzie próbują odrzucać od siebie legalizując eutanazję. wiara zaś mówi nam, że człowiek, który go dźwiga zasługuje na więcej niż wykopana dziura w ziemi. Tego nie zrozumieją ludzie, dla których sposobem uwolnienia się od tego krzyża, jest nie obecność przy konającym do samego końca, lecz eutanazja.
Sześćdziesiąt lat, osiem miesięcy i cztery dni – „Tyle przeżyliśmy razem, i strasznie mi go brakuje, proszę księdza”, usłyszałem od znanej mi staruszki. Mimo, że minęło już sporo czasu, odkąd pochowała schorowanego męża, wciąż jej tęsknota znajduje ukojenie w modlitwie i tak pogardzanej przez wielu dziś wierze. Chcesz wiedzieć co to jest miłość? Nie myl jej ze słitfociami i odartymi z intymności zdjęciami całujących się nastolatków, wystawionymi ku zazdrości koleżanek, lub dla zyskania sporej liczby „lajków”. Jeśli ktoś myśli, że to wyjątek, to właśnie powinien przejść się po kolędzie po dzielnicy, gdzie spora część mieszkańców ma kogoś po tej drugiej stronie życia. Zwłaszcza, jeśli ktoś taki uważa, że człowiek to tylko przypadek, zlepek komórek, lub półprodukt, który musi wybrać sobie płeć, spróbować „wszystkiego” i „z każdym z kim zechce”.
Kolęda, jak wspomniałem w poradniku, to jeden z najtrudniejszych okresów w roku, w życiu księdza. Z drugiej zaś strony, to czas pełen takich świadectw i takich lekcji, które nie pozostawiają złudzeń, że wiara, to jedyna wartość, która człowiekowi może dać siłę, aby przetrwać to, czego inni nawet nie są w stanie sobie wyobrazić…
Niespodziewanie pojawiła się dziś informacja, że Ojciec Święty Franciszek zlikwidował tytuły prałata i infułata. Pamiętam jeszcze z czasów seminaryjnych dowcip opowiadany przez jednego z profesorów, który żartobliwie pytał nas – kleryków, o jeden z tytułów honorowych. Pytanie brzmiało, czy tytuł „X” ma podstawy biblijne. Oczywiście, ów zacny i szanowany profesor sam był uhonorowany tym tytułem, więc i dowcip w jego ustach był znakiem pogody ducha i dystansu do zaszczytów. W każdym razie, kiedy próbowaliśmy dopasować jakąś sytuację ewangeliczną, mogącą mieć bardzo pośrednie odniesienie do tego zaszczytu, on uśmiechnął się i powiedział: „Ustanowił ich Pan Jezus, gdy powiedział do apostołów „idźcie i odpocznijcie nieco”.” Coś w tym jest, wszakże odznaczenia i nagrody przyznaje się za zasługi i osiągnięcia. Jakże więc nie odczytywać ich także w tym kontekście?
Stąd też, pisząc już w nieco poważniejszym tonie, prześledziwszy wpierw to, co napisali inni na ten temat, próbuję odczytywać tę decyzję w świetle dotychczasowego nauczania papieża Franciszka i postrzegam ją, jako właśnie swoistą pobudkę dla ludzi Kościoła. Nie czas na odpoczynek, gdy orędzie o Bożej Miłości w tylu miejscach na świecie wciąż jest niezrozumiane. Nie czas, na dzielenie zaszczytów, gdy zagrożona coraz bardziej zdaje się być rodzina. Nie czas na spoczynek, gdy wciąż mało robotników pracuje na niwie Pańskiej.
Poza tym, jest jeszcze jeden, niezmiernie ważny aspekt. Dla katolika ważną musi być cały czas świadomość, że czas na zaszczyty i odpoczynek będzie „tam, gdzie nie liczą się już dni”. Teraz jest czas, aby ludziom spragnionym Prawdy, Dobra i Piękna ukazywać Tego, który jest Dobrem, Prawdą i Pięknem. Kiedy śledzę wpisy, choć nie są przecież tak liczne, jakie zamieszczacie na blogu, kiedy próbuję dniowi wyrywać resztki chwil, by odpisać na proste, ale jakże ważne pytania, jakie stawiacie na Forum, kiedy słyszę i czytam komentarze odnośnie do moich kolędowych wpisów i podpowiedzi, by napisać jeszcze jedną część poradnika, tym razem dla księży, a wg relacji tylko moich przyjaciół, byłoby co pisać i nad czym pracować, rozumiem w pełni i podziwiam wyczucie i mądrość papieża Franciszka, który nie tylko swoim przykładem, lecz także nauczaniem i kolejnymi decyzjami stara się do nas mówić: „Karnawał się skończył. Czas wracać do pracy. Pan Żniwa przecież kiedyś nadejdzie i zapyta, jak pytał przecież kiedyś apostołów. O co to pokłóciliście się w drodze? O to, kto ma być po mojej prawej, a kto po lewej stronie?” Duszpasterstwo, katecheza, głoszenie Słowa Bożego, posługa sakramentalna, praca z młodzieżą, dziećmi… To są prawdziwe zaszczyty i pisząc zupełnie szczerze ustanowione przez Pana. Bo on przecież powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili”.
Popularność, jaką obdarzyli Szanowni Użytkownicy poradnik kolędowy sprawia, że postanowiłem dodać do niego kolejną, trzecią już część, poruszając tym razem kwestie najpoważniejsze, mogące wpłynąć na życie nie tylko doczesne, ale i wieczne naszych wiernych.
Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, że ludzie, którzy nie potrafili rozwiązać pewnych życiowych problemów przez całe lata, po wizycie duszpasterskiej, (choć nie są to statystycznie liczne przypadki, ale co nie zmienia faktu, że są) podejmują decyzje, z którymi zwlekali przez całe lata.
Najczęściej jest to przede wszystkim zasługa łaski Bożej. Warto jednak podjąć kilka wątków, aby łaski nie zmarnować, lecz z nią współpracować. Zwłaszcza, że wiele razy, w podobnych sytuacjach gdy atmosfera w domu jest mocno „wybuchowa”, wystarczy iskra nieporozumienia, aby ksiądz „uzbrojony jedynie w kropidło i obrazki” znalazł się w samym środku kolejnej bitwy w toczących się „wojnach domowych”. Oczywiście nie jestem w stanie wyczerpać wszystkich „trudnych spraw”, ale postaram się omówić najczęściej spotykane, celem przyczynienia się choćby w minimalnym stopniu do krzewienia pokoju w naszych rodzinach. (Do dyskusji o pozostałych zapraszam na Forum www.matuszny.opoka.org.pl/Forum lub na priva.)
Sytuacja pierwsza – „Lincz na mężu”. Otóż nie każde „stare dobre małżeństwo” wyśpiewuje chwałę Bożą i nagrywa płyty. Zdarza się, że przy okazji kolędy jedno z małżonków chce w obecności gościa „przeczołgać” drugie, obarczając je winą dosłownie za wszystko, od niepozmywanych naczyń w kuchni po klęskę głodu na świecie. Zdaję sobie sprawę, że kolęda w wielu sytuacjach kryzysu w małżeństwie, jest okazją do „wygadania się”, wyżalenia w sytuacji, kiedy na co dzień nie ma do kogo ust otworzyć. Pokusa jest o tyle silna, co zwyczajnie niebezpieczna i wybuchowa. Każdy, zwłaszcza mężczyzna, który nawet poczuwałby się choć trochę w sumieniu do winy, kiedy zostanie publicznie napiętnowany i słownie upokorzony przez współmałżonka w obecności gościa, w tym wypadku księdza, automatycznie wyzbędzie się resztek skrupułów i przybierze postawę obronną. To nie tylko nie wyjaśni, lecz skomplikuje sytuację, bo jak bywa w wielkiej polityce, tak też często bywa i w tej domowej. „Siły pokojowe kiedyś muszą opuścić teren, a wtedy stare żale prowokują wojnę większą, niż była przedtem. Co więc zrobić? Najlepiej nie występować z „aktem oskarżenia” przed księdzem, bo ksiądz nie wezwie policji, nie zaaresztuje niepokornego współmałżonka, nie pogrozi mu palcem, lecz uczciwie, zgodnie ze złożoną ongiś przysięgą małżeńską powiedzieć, zamiast „proszę księdza, mam problem z mężem”, raczej „proszę księdza, w naszym małżeństwie mamy problem”. O tak, jest to wspólny problem, i póki jako taki nie będzie postrzegany przez obojga, żadne „siły pokojowe” tej „wojny domowej nie zakończą”. Ponadto forma poszukiwania rozwiązania, zamiast oskarżania ma to do siebie, że łączy. Wszyscy, małżonkowie i ksiądz mogą pomyśleć, co można by zmienić, co podpowiedzieć. Ksiądz być może mógłby podpowiedzieć dobrą poradnię rodzinną, umówić się z małżonkami np. w parafii, na „neutralnym gruncie” aby spokojnie, bez presji uciekającego czasu dłużej porozmawiać, zaproponować jakąś zmianę, która dałaby szansę na otwarcie nowego rozdziału w tym małżeństwie. Łaska Boża działa, trzeba jej tylko pomóc, nie przeszkadzać. Korzystanie zaś z obecności księdza do upokorzenia (nawet jeśli zasłużonego) współmałżonka, często niweczy resztki szans na porozumienie.
Sytuacja druga – „zbuntowane dziecko”. Ksiądz aktualizując kartotekę zwykle pyta o nieobecnych członków rodziny. Wynika to z różnego podejścia prawa świeckiego i kościelnego do tzw. pobytu stałego. W myśl Kodeksu Prawa Kanonicznego tzw. zameldowanie nie sprawia, że automatycznie staniemy się parafianami danej parafii terytorialnej. Kodeks bowiem precyzuje, że stały pobyt w świetle prawa kościelnego nabywa się poprzez faktyczne zamieszkanie na danym terenie przez określony czas. Stąd też, czasem ludzie dziwią się, że mieszkają od 10 lat, a ksiądz nie chce im wydać jakiegoś zaświadczenia. Tyle że, skoro nigdy nie przyjmowali księdza po kolędzie, ten ma czystą kartę w kartotece i uczciwie stwierdza, że wpis w dowodzie nie czyni ich automatycznie parafianami, a okazję do wyjaśnienia ich statusu, jaką jest kolęda skutecznie wykluczali przez dziesięć kolejnych lat. Tyle więc w kwestii kartoteki, wróćmy do zbuntowanego, najczęściej nastolatka. Zdarza się często, że rodzic w obecności księdza doprowadza do spięcia, próbując takiego buntownika lub buntowniczkę prawie na siłę wyciągnąć z pokoju obok, w którym akurat przebywa nie chcąc spotkać się z księdzem. Zwykle, jak poprzednio, wywołuje to dokładnie odwrotny skutek do zamierzonego. Wyjątkiem mogą być sytuacje, gdy ksiądz owego buntownika zna i to z dobrej strony np. z czasów dzieciństwa, przygotowania do komunii św. bierzmowania itp. Wówczas, można odwołać się pozytywnych doświadczeń z przeszłości, spróbować „oddemonizować” swoją postać i posługę. Ksiądz jednak musi być przygotowany, że ośmielony młody człowiek „sypnie prosto z mostu”, „pedofilią w Kościele”, fiskalizmem w parafii „X” czy „Y”, nadgorliwością obecnego katechety, lub zwyczajnie prawdziwą doznaną krzywdą, wyznawanym poglądem lub innym niemiłym wątkiem. Cóż, mądry kapłan na pewno nie powinien dać się sprowokować, zwłaszcza jeśli sam przyczynił się do zaistnienia tego „wymuszonego spotkania” akceptując propozycję Pani Domu lub wręcz prosząc o wywołanie „młodego buntownika” z pokoju. Zamiast otwartego konfliktu lepiej wszakże wysłuchać, obiecać modlitwę, jeśli możliwe, spróbować przyczynić się do wyjaśnienia sytuacji np. ze szkolnej katechezy. Zamiast „wyciągania na siłę” zbuntowanego nastolatka, można poprosić o przekazanie pozdrowienia, wyrazów życzliwości, obrazka lub wizytówki z e mailem do księdza, strony parafialnej czy nawet tego bloga, aby ów mody człowiek jeśli tylko zechce mógł nawiązać prawdziwy, szczery dialog z księdzem, któremu też może szczerze opowiedzieć „co go boli.”
Sytuacja trzecia – pijany domownik w sąsiednim pokoju. Bywa, że zwłaszcza Pani domu, na pytanie o męża czy syna uczciwie przyzna, że leży lub siedzi pijany w sąsiednim pokoju. Gorzej, jeśli spróbuje go zawołać lub do niego prowadzić. Wszakże rozmowa z pijanym ma taki sam skutek, jak udzielanie lekcji pływania topiącemu się akurat człowiekowi. Często jednak w takiej sytuacji ksiądz podejmuje temat, próbując zrozumieć, czy mąż zwyczajnie po pracy „zabalował”, czy taki sposób postępowania jest normą w danym domu. Oczywiście mam nadzieję, że żaden szanujący się duchowny, zwłaszcza, jeśli alkoholizmowi domownika towarzyszy przemoc, nie będzie dawał rad typu: „córko, to twój krzyż. Musisz cierpieć, bo to przecież twój mąż”. Jeśli miałby taką pokusę, mam nadzieję, że wspaniałomyślnie zaproponuje zamianę na dwa tygodnie i zamieszka z agresywnym alkoholikiem nadstawiając co dnia po kilka razy ów drugi policzek. Nałóg, jakikolwiek zresztą wymaga pomocy specjalistycznej, i jeśli rozmowa na ten temat ma być czymś więcej niż tylko wspomnianym już wyżej „wyżaleniem się”, warto zapytać księdza o instytucje i specjalistów, z którymi można skontaktować się szukając pomocy.
Sytuacja czwarta – „Źli sąsiedzi”. Innymi słowy, wojna wykroczyła poza dom, a zwaśnione sąsiedztwo bardziej tkwi na swoich pozycjach, niż żołnierze w czasie prawdziwej wojny. Pomijam już fakt, że często powodem takich konfliktów są banały, czasem zadawnione, które gdyby nie były podsycane, często przez obie „walczące strony”, już dawno zostałyby wybaczone i puszczone w niepamięć. Stąd też podobnie jak w konfliktach między domownikami, ksiądz mógłby nieco pomóc, ale do tego potrzeba spojrzenia, że „mamy problem, gdyż nie potrafimy dogadać się między sobą w sąsiedztwie”, niż arbitralne stwierdzenie, że „mamy problem z sąsiadami” i próba przeciągnięcia księdza na swoją stronę. Zresztą z księdzem, czy bez, zawsze pierwszym krokiem do zgody jest zaprzestanie „odpowiadania” na gesty, które uznajemy za wrogie i prowokacyjne względem nas. Owszem, zdarza się, że są sąsiedzi, gdzie pół bloku czy klatki ma z nimi problem. Zazwyczaj towarzyszy temu nałóg. Skoro ktoś łamie wszelkie normy życia społecznego, a wierni liczą, że ksiądz tam pójdzie, pogrozi palcem i oni się uspokoją, to śpieszę zapewnić, że jest to utopia większa niż socjalizm. Może wówczas warto raczej pomyśleć o spotkaniu międzysąsiedzkim z tymi, którym dany sąsiad utrudnia życie i wspólnie najpierw z nim porozmawiać, a później podjąć wspólne kroki prawne, niż liczyć, że kropidło będzie miało tym razem moc egzorcyzmów. Zawsze jednak warto pamiętać, choć przyznam, że z tym nie spotkałem się mimo siedemnastu kolęd w moim życiu, że można poprosić księdza, aby jeśli już ma być pośrednikiem, by przekazał skłóconym sąsiadom szczere pragnienie pojednania, i gotowość do zgody. Wówczas, efekty mogłyby być na prawdę ciekawe.
Sytuacja piąta – „cywilny bez przeszkód”. To sytuacja iście paradoksalna. Zazwyczaj, ludzie odrzucający życie wg Dekalogu nie przyjmują księdza po kolędzie. Zdarza się jednak, że przyjmują i co więcej otwarcie kontestują nie tylko wikarego i proboszcza, ale nauczanie kilku ostatnich papieży, czasem z samą Świętą Ewangelią na czele. Warto więc zapytać, po co ta mistyfikacja? Problem jest głęboki, kiedyś zajmę się nim w osobnym wpisie, dziś skupię się jedynie na „misji pokojowej księdza”. Zdarza się, że sami konkubenci zaczynają czuć pewien dyskomfort sytuacji, ale nie widzą drogi wyjścia. Dlatego też, mądry duszpasterz rozezna, czy wystarczy kilka minut rozmowy, czy warto umówić się w parafii, by więcej sobie wyjaśnić. Zdarza się jednak i tak, że sytuacja przeszkadza tylko jednej ze stron. Druga, uważająca się wprost za niewierzącą jest zwykle wtedy nieobecna. Można oczywiście „poznęcać” się nad konkubiną i choćby przytoczyć prawdziwe i adekwatne skądinąd przysłowie, „gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”, ale warto wykorzystać każdą okazję, aby najmniejszy nawet gest dobrej woli, jeśli jest tylko szczery, pomógł w rozwiązaniu sytuacji kryzysowej. Jeden przykład, stosowany na każdej parafii na której byłem pozwala „przetestować” przynajmniej jedną z częstszych sytuacji, gdy młodzi konkubenci mówią „nie mamy pieniędzy na ślub”. Pomijam fakt, że najczęściej mylą ślub z weselem, a ofiarę składaną przy tej okazji w kancelarii z aktualną ceną wódki, jaką chcieliby zamówić na wesele, to jednak deklaracja ze strony księdza, że czeka na młodych w kancelarii, a jeśli jedynym motywem życia w grzechu są ewentualne koszta z tym związane, to gwarantuje im, że u kolędującego księdza w parafii takowych nie poniosą, pozwala raz na dobre uciąć wątek finansowy i przejść do prawdziwych problemów, dla których tzw. koszta ślubu są tylko wymówką. Z drugiej jednak strony muszę przyznać, że w każdej parafii, po każdej kolędzie trafi się co najmniej jedna para, która zawrze sakramentalne małżeństwo, jeśli ksiądz zapewni ich, że ofiara to ofiara a nie podatek, a jak ich nie stać to będzie i bez.
W większości z opisanych przypadków, jeśli planujemy dłuższą rozmowę z księdzem po kolędzie, warto o tym uprzedzić go wcześniej. Być może wówczas umówicie się na koniec wizyty, aby bez presji czasowej omówić ważne dla rodziny sprawy, lub też zaproponować spotkanie o konkretnej godzinie, gdzieś w połowie czasu przeznaczonego tego dnia na kolędowanie, aby przy kawie lub herbacie zrobić półgodzinną przerwę, dając swobodny czas na poruszenie zaplanowanych tematów. Wówczas ksiądz będzie wiedział, że w innych mieszkaniach ma „podziękować grzecznie” za propozycję przerwy na herbatę, bo jest rodzina, która w takiej przerwie chciałaby omówić z księdzem ważne dla nich trudne sprawy.
Przyznam, że tą częścią planuję zakończyć kolędowy poradnik, chyba, że Szanowni Użytkownicy podeślecie w komentarzach, na forum lub na maila sprawy, które warto byłoby w tym temacie jednak poruszyć.