Archiwum kategorii: Poradniki

„Trudne sprawy” na kolędzie, czyli ksiądz w roli „sił pokojowych”

Fot. ? David Mathieu - Fotolia.com
Fot. ? David Mathieu – Fotolia.com

Popularność, jaką obdarzyli Szanowni Użytkownicy poradnik kolędowy sprawia, że postanowiłem dodać do niego kolejną, trzecią już część, poruszając tym razem kwestie najpoważniejsze, mogące wpłynąć na życie nie tylko doczesne, ale i wieczne naszych wiernych.

Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, że ludzie, którzy nie potrafili rozwiązać pewnych życiowych problemów przez całe lata, po wizycie duszpasterskiej, (choć nie są to statystycznie liczne przypadki, ale co nie zmienia faktu, że są) podejmują decyzje, z którymi zwlekali przez całe lata.

Najczęściej jest to przede wszystkim zasługa łaski Bożej. Warto jednak podjąć kilka wątków, aby łaski nie zmarnować, lecz z nią współpracować. Zwłaszcza, że wiele razy, w podobnych sytuacjach gdy atmosfera w domu jest mocno „wybuchowa”, wystarczy iskra nieporozumienia, aby ksiądz „uzbrojony jedynie w kropidło i obrazki” znalazł się w samym środku kolejnej bitwy w toczących się „wojnach domowych”. Oczywiście nie jestem w stanie wyczerpać wszystkich „trudnych spraw”, ale postaram się omówić najczęściej spotykane, celem przyczynienia się choćby w minimalnym stopniu do krzewienia pokoju w naszych rodzinach. (Do dyskusji o pozostałych zapraszam na Forum www.matuszny.opoka.org.pl/Forum lub na priva.)

Sytuacja pierwsza – „Lincz na mężu”. Otóż nie każde „stare dobre małżeństwo” wyśpiewuje chwałę Bożą i nagrywa płyty. Zdarza się, że przy okazji kolędy jedno z małżonków chce w obecności gościa „przeczołgać” drugie, obarczając je winą dosłownie za wszystko, od niepozmywanych naczyń w kuchni po klęskę głodu na świecie. Zdaję sobie sprawę, że kolęda w wielu sytuacjach kryzysu w małżeństwie, jest okazją do „wygadania się”, wyżalenia w sytuacji, kiedy na co dzień nie ma do kogo ust otworzyć. Pokusa jest o tyle silna, co zwyczajnie niebezpieczna i wybuchowa. Każdy, zwłaszcza mężczyzna, który nawet poczuwałby się choć trochę w sumieniu do winy, kiedy zostanie publicznie napiętnowany i słownie upokorzony przez współmałżonka w obecności gościa, w tym wypadku księdza, automatycznie wyzbędzie się resztek skrupułów i przybierze postawę obronną. To nie tylko nie wyjaśni, lecz skomplikuje sytuację, bo jak bywa w wielkiej polityce, tak też często bywa i w tej domowej. „Siły pokojowe kiedyś muszą opuścić teren, a wtedy stare żale prowokują wojnę większą, niż była przedtem. Co więc zrobić? Najlepiej nie występować z „aktem oskarżenia” przed księdzem, bo ksiądz nie wezwie policji, nie zaaresztuje niepokornego współmałżonka, nie pogrozi mu palcem, lecz uczciwie, zgodnie ze złożoną ongiś przysięgą małżeńską powiedzieć, zamiast „proszę księdza, mam problem z mężem”, raczej „proszę księdza, w naszym małżeństwie mamy problem”. O tak, jest to wspólny problem, i póki jako taki nie będzie postrzegany przez obojga, żadne „siły pokojowe” tej „wojny domowej nie zakończą”.  Ponadto forma poszukiwania rozwiązania, zamiast oskarżania ma to do siebie, że łączy. Wszyscy, małżonkowie i ksiądz mogą pomyśleć, co można by zmienić, co podpowiedzieć. Ksiądz być może mógłby podpowiedzieć dobrą poradnię rodzinną, umówić się z małżonkami np. w parafii, na „neutralnym gruncie” aby spokojnie, bez presji uciekającego czasu dłużej porozmawiać, zaproponować jakąś zmianę, która dałaby szansę na otwarcie nowego rozdziału w tym małżeństwie. Łaska Boża działa, trzeba jej tylko pomóc, nie przeszkadzać. Korzystanie zaś z obecności księdza do upokorzenia (nawet jeśli zasłużonego) współmałżonka, często niweczy resztki szans na porozumienie.

Sytuacja druga – „zbuntowane dziecko”. Ksiądz aktualizując kartotekę zwykle pyta o nieobecnych członków rodziny. Wynika to z różnego podejścia prawa świeckiego i kościelnego do tzw. pobytu stałego. W myśl Kodeksu Prawa Kanonicznego tzw. zameldowanie nie sprawia, że automatycznie staniemy się parafianami danej parafii terytorialnej. Kodeks bowiem precyzuje, że stały pobyt w świetle prawa kościelnego nabywa się poprzez faktyczne zamieszkanie na danym terenie przez określony czas. Stąd też, czasem ludzie dziwią się, że mieszkają od 10 lat, a ksiądz nie chce im wydać jakiegoś zaświadczenia. Tyle że, skoro nigdy nie przyjmowali księdza po kolędzie, ten ma czystą kartę w kartotece i uczciwie stwierdza, że wpis w dowodzie nie czyni ich automatycznie parafianami, a okazję do wyjaśnienia ich statusu, jaką jest kolęda skutecznie wykluczali przez dziesięć kolejnych lat. Tyle więc w kwestii kartoteki, wróćmy do zbuntowanego, najczęściej nastolatka. Zdarza się często, że rodzic w obecności księdza doprowadza do spięcia, próbując takiego buntownika lub buntowniczkę prawie na siłę wyciągnąć z pokoju obok, w którym akurat przebywa nie chcąc spotkać się z księdzem. Zwykle, jak poprzednio, wywołuje to dokładnie odwrotny skutek do zamierzonego. Wyjątkiem mogą być sytuacje, gdy ksiądz owego buntownika zna i to z dobrej strony np. z czasów dzieciństwa, przygotowania do komunii św. bierzmowania itp. Wówczas, można odwołać się pozytywnych doświadczeń z przeszłości, spróbować „oddemonizować” swoją postać i posługę. Ksiądz jednak musi być przygotowany, że ośmielony młody człowiek „sypnie prosto z mostu”, „pedofilią w Kościele”, fiskalizmem w parafii „X” czy „Y”, nadgorliwością obecnego katechety, lub zwyczajnie prawdziwą doznaną krzywdą, wyznawanym poglądem lub innym niemiłym wątkiem. Cóż, mądry kapłan na pewno nie powinien dać się sprowokować, zwłaszcza jeśli sam przyczynił się do zaistnienia tego „wymuszonego spotkania” akceptując propozycję Pani Domu lub wręcz prosząc o wywołanie „młodego buntownika” z pokoju. Zamiast otwartego konfliktu lepiej wszakże wysłuchać, obiecać modlitwę, jeśli możliwe, spróbować przyczynić się do wyjaśnienia sytuacji np. ze szkolnej katechezy. Zamiast „wyciągania na siłę” zbuntowanego nastolatka, można poprosić o przekazanie pozdrowienia, wyrazów życzliwości, obrazka lub wizytówki z e mailem do księdza, strony parafialnej czy nawet tego bloga, aby ów mody człowiek jeśli tylko zechce mógł nawiązać prawdziwy, szczery dialog z księdzem, któremu też może szczerze opowiedzieć „co go boli.”

Sytuacja trzecia – pijany domownik w sąsiednim pokoju. Bywa, że zwłaszcza Pani domu, na pytanie o męża czy syna uczciwie przyzna, że leży lub siedzi pijany w sąsiednim pokoju. Gorzej, jeśli spróbuje go zawołać lub do niego prowadzić. Wszakże rozmowa z pijanym ma taki sam skutek, jak udzielanie lekcji pływania topiącemu się akurat człowiekowi. Często jednak w takiej sytuacji ksiądz podejmuje temat, próbując zrozumieć, czy mąż zwyczajnie po pracy „zabalował”, czy taki sposób postępowania jest normą w danym domu. Oczywiście mam nadzieję, że żaden szanujący się duchowny, zwłaszcza, jeśli alkoholizmowi domownika towarzyszy przemoc, nie będzie dawał rad typu: „córko, to twój krzyż. Musisz cierpieć, bo to przecież twój mąż”. Jeśli miałby taką pokusę, mam nadzieję, że wspaniałomyślnie zaproponuje zamianę na dwa tygodnie i zamieszka z agresywnym alkoholikiem nadstawiając co dnia po kilka razy ów drugi policzek. Nałóg, jakikolwiek zresztą wymaga pomocy specjalistycznej, i jeśli rozmowa na ten temat ma być czymś więcej niż tylko wspomnianym już wyżej „wyżaleniem się”, warto zapytać księdza o instytucje i specjalistów, z którymi można skontaktować się szukając pomocy.

Sytuacja czwarta – „Źli sąsiedzi”. Innymi słowy, wojna wykroczyła poza dom, a zwaśnione sąsiedztwo bardziej tkwi na swoich pozycjach, niż żołnierze w czasie prawdziwej wojny. Pomijam już fakt, że często powodem takich konfliktów są banały, czasem zadawnione, które gdyby nie były podsycane, często przez obie „walczące strony”, już dawno zostałyby wybaczone i puszczone w niepamięć. Stąd też podobnie jak w konfliktach między domownikami, ksiądz mógłby nieco pomóc, ale do tego potrzeba spojrzenia, że „mamy problem, gdyż nie potrafimy dogadać się między sobą w sąsiedztwie”, niż arbitralne stwierdzenie, że „mamy problem z sąsiadami” i próba przeciągnięcia księdza na swoją stronę. Zresztą z księdzem, czy bez, zawsze pierwszym krokiem do zgody jest zaprzestanie „odpowiadania” na gesty, które uznajemy za wrogie i prowokacyjne względem nas. Owszem, zdarza się, że są sąsiedzi, gdzie pół bloku czy klatki ma z nimi problem. Zazwyczaj towarzyszy temu nałóg. Skoro ktoś łamie wszelkie normy życia społecznego, a wierni liczą, że ksiądz tam pójdzie, pogrozi palcem i oni się uspokoją, to śpieszę zapewnić, że jest to utopia większa niż socjalizm. Może wówczas warto raczej pomyśleć o spotkaniu międzysąsiedzkim z tymi, którym dany sąsiad utrudnia życie i wspólnie najpierw z nim porozmawiać, a później podjąć wspólne kroki prawne, niż liczyć, że kropidło będzie miało tym razem moc egzorcyzmów. Zawsze jednak warto pamiętać, choć przyznam, że z tym nie spotkałem się mimo siedemnastu kolęd w moim życiu, że można poprosić księdza, aby jeśli już ma być pośrednikiem, by przekazał skłóconym sąsiadom szczere pragnienie pojednania, i gotowość do zgody. Wówczas, efekty mogłyby być na prawdę ciekawe.

Sytuacja piąta – „cywilny bez przeszkód”. To sytuacja iście paradoksalna. Zazwyczaj, ludzie odrzucający życie wg Dekalogu nie przyjmują księdza po kolędzie. Zdarza się jednak, że przyjmują i co więcej otwarcie kontestują nie tylko wikarego i proboszcza, ale nauczanie kilku ostatnich papieży, czasem z samą Świętą Ewangelią na czele. Warto więc zapytać, po co ta mistyfikacja? Problem jest głęboki, kiedyś zajmę się nim w osobnym wpisie, dziś skupię się jedynie na „misji pokojowej księdza”. Zdarza się, że sami konkubenci zaczynają czuć pewien dyskomfort sytuacji, ale nie widzą drogi wyjścia. Dlatego też, mądry duszpasterz rozezna, czy wystarczy kilka minut rozmowy, czy warto umówić się w parafii, by więcej sobie wyjaśnić. Zdarza się jednak i tak, że sytuacja przeszkadza tylko jednej ze stron. Druga, uważająca się wprost za niewierzącą jest zwykle wtedy nieobecna. Można oczywiście „poznęcać” się nad konkubiną i choćby przytoczyć prawdziwe i adekwatne skądinąd przysłowie, „gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”, ale warto wykorzystać każdą okazję, aby najmniejszy nawet gest dobrej woli, jeśli jest tylko szczery, pomógł w rozwiązaniu sytuacji kryzysowej. Jeden przykład, stosowany na każdej parafii na której byłem pozwala „przetestować” przynajmniej jedną z częstszych sytuacji, gdy młodzi konkubenci mówią „nie mamy pieniędzy na ślub”. Pomijam fakt, że najczęściej mylą ślub z weselem, a ofiarę składaną przy tej okazji w kancelarii z aktualną ceną wódki, jaką chcieliby zamówić na wesele, to jednak deklaracja ze strony księdza, że czeka na młodych w kancelarii, a jeśli jedynym motywem życia w grzechu są ewentualne koszta z tym związane, to gwarantuje im, że u kolędującego księdza w parafii takowych nie poniosą, pozwala raz na dobre uciąć wątek finansowy i przejść do prawdziwych problemów, dla których tzw. koszta ślubu są tylko wymówką. Z drugiej jednak strony muszę przyznać, że w każdej parafii, po każdej kolędzie trafi się co najmniej jedna para, która zawrze sakramentalne małżeństwo, jeśli ksiądz zapewni ich, że ofiara to ofiara a nie podatek, a jak ich nie stać to będzie i bez.

W większości z opisanych przypadków, jeśli planujemy dłuższą rozmowę z księdzem po kolędzie, warto o tym uprzedzić go wcześniej. Być może wówczas umówicie się na koniec wizyty, aby bez presji czasowej omówić ważne dla rodziny sprawy, lub też zaproponować spotkanie o konkretnej godzinie, gdzieś w połowie czasu przeznaczonego tego dnia na kolędowanie, aby przy kawie lub herbacie zrobić półgodzinną przerwę, dając swobodny czas na poruszenie zaplanowanych tematów. Wówczas ksiądz będzie wiedział, że w innych mieszkaniach ma „podziękować grzecznie” za propozycję przerwy na herbatę, bo jest rodzina, która w takiej przerwie chciałaby omówić z księdzem ważne dla nich trudne sprawy.

Przyznam, że tą częścią planuję zakończyć kolędowy poradnik, chyba, że Szanowni Użytkownicy podeślecie w komentarzach, na forum lub na maila sprawy, które warto byłoby w tym temacie jednak poruszyć.

Kolędowe „wpadki”, czyli teksty, w które nie uwierzy żaden ksiądz

Fot. ? Lorelyn Medina - Fotolia.com
Fot. ? Lorelyn Medina – Fotolia.com

Chodząc po kolędzie w mojej pierwszej parafii zaraz na początku przeżyłem zdarzenie, które stało się jedną z większych kolędowych „wpadek”. Otóż jako neoprezbiter zdawałem sobie sprawę, że dla wielu parafian będę „Tym nowym” lub „Tym młodym”. Ot, to zawsze prostsze, niż zapamiętanie imienia księdza, który zaledwie kilka miesięcy temu przyszedł do parafii. Nie przypuszczałem jednak, że przyjdzie mi wcielić się w postać dwóch, nie znanych mi duchownych.

Otóż jak tylko skończyłem modlitwę, Pani domu, chcąc pokazać jak bardzo związana jest z parafią, przywitała mnie słowami: „Ksiądz zgolił brodę!”. Zdumiony odpowiadam, „nigdy nie nosiłem brody”, na co syn owej kobiety próbując ratować sytuację, dodaje: „nie mamo, to inny ksiądz na parafii nosi brodę”. Dla wyjaśnienia, ksiądz który nosił brodę w tamtej parafii, odszedł z niej kilka lat przed moim  przyjściem.

Po wczorajszym poradniku kolędowym, w którym zawarłem sześć próśb do wiernych, którzy przyjmują księdza po kolędzie, warto przez chwilę zatrzymać się nad tymi krótkimi pogawędkami, jakie udaje nam się z parafianami przeprowadzić w czasie wizyty duszpasterskiej. Zwłaszcza, że część z nich oznacza zwykłą „wpadkę”, z której czasami goszczący nas ludzie nie zdają sobie sprawy. Jak napisałem już wczoraj, kolęda ma, czy raczej powinna mieć charakter religijny. Stąd też oprócz miłych, aktualnych akcentów, pytań o pracę, studia czy hobby przyjmując księdza po kolędzie winniśmy spodziewać się rozmowy o naszym życiu religijnym.

Zdarza się czasem, że ktoś oburza się np. pytaniem o niedzielną mszę świętą, modlitwę w rodzinie, czy inne aspekty życia religijnego. Warto więc chyba przywołać słowa jednego ze starszych księży, który w takiej sytuacji powiedział: „Przyszedłem tu po kolędzie. Skoro nie chcecie ze mną rozmawiać o waszym życiu religijnym, to po co mnie zapraszaliście do siebie?”

Zwykle jednak kolędowe rozmowy nie prowadzą do tak stanowczych sytuacji. Znacznie częściej jesteśmy jako księża świadkami „uników”, które mają na celu przekonać duszpasterza, że ma do czynienia z mocno wierzącą, zorientowaną w sprawach Kościoła i parafii rodziną. Czas więc zaprezentować kilka standardowych tzw. „odpowiedzi  niedefensywnych”, poprzez które nasi parafianie, mówiąc najbardziej delikatnie, starają się nie powiedzieć nam prawdy. Piszę o tym między innymi po to, aby przekazać naszym parafianom, że nawet, jeśli nie kontynuujemy tematu, to i tak nie dajemy się nabrać na te bardzo powszechne wymówki.

Pierwszy, standardowy tekst, jaki słyszy duchowny po kolędzie, gdy robi uwagę, że  ma wrażenie, iż przez ostatni rok nie udało nam się wspólnie z tą rodziną lub którymś z domowników spotkać w kościele, to stwierdzenie „chodzimy do Kościoła do sąsiedniej parafii”. O ile w pewnych przypadkach, zwłaszcza w miastach tak bywa, to takie sytuacje są raczej nieliczne. Do sąsiednich parafii zwykle chodzą ci, którzy należą tam do którejś z grup duszpasterskich, mają lepszy dojazd np. komunikacją miejską, niż do kościoła parafialnego, po sąsiedzku jest np. wyraźnie lepiej nagrzany kościół itp. Zresztą po pierwszej minucie rozmowy, bez specjalnego dociekania to od razu „wychodzi”, czy faktycznie wiąże ich cokolwiek z ową sąsiednią parafią. Gdyby jednak zliczyć wszystkich, którzy „chodzą” do innych kościołów w mieście, niektóre świątynie musiałyby być co najmniej wielkości bazyliki św. Piotra na Watykanie, aby wszystkich pomieścić.

Druga „kolędowa wpadka” związana jest ze zwyczajem, jaki przynajmniej w archidiecezji lubelskiej jest praktykowany w stosunku do uczniów. Chodzi mianowicie o to, że dzieci i młodzież, która winna uczęszczać na katechizację, powinna na kolędowym „ołtarzyku” przygotować zeszyt do religii, który ksiądz po kolędzie podpisuje. Jaka jest więc najczęstsza wymówka? „Zeszyty zabrał ksiądz do sprawdzenia”. Otóż od kilku już lat obowiązuje  katechetów w Lublinie zakaz zabierania zeszytów w czasie kolędy, pod rygorem utraty pracy poprzez dyscyplinarne zwolnienie.   Stąd, w taką wymówkę nie uwierzy żaden szanujący się ksiądz w diecezji lubelskiej.

Trzecia „wpadka” to standard w wypadku, gdy kolejny już rok nie udaje się zastać np. Głowy rodziny. Jaka jest wymówka żony? Mąż wyszedł do sklepu, myślał że zdąży. Często zdarza się, że  ksiądz mija owego męża przed blokiem spacerującego z psem.

Czwarta, nie sprowokowana przez duchownego „wpadka” to coś na wzór sytuacji, jaką opisałem na początku. Zwykle ktoś z domowników chcąc zagaić rozmowę rzuci: „Ksiądz to chyba u nas nowy?”. Rekord, o jakim słyszałem, to była sytuacja, gdy ów kapłan ze stoickim spokojem odpowiedział: „tak proszę pani, w sumie to dopiero dwadzieścia sześć lat”.

Piąta „wpadka”, to tłumaczenie: „gdzieś zapodziała mi się woda święcona”. Otóż wystarczy nalać zwykłej wody, i tylko przed rozpoczęciem modlitwy uprzedzić księdza, że woda jest nie święcona. Wówczas na początku ksiądz ją poświęci. Nie ma potrzeby tłumaczyć się z braku takowej.

Stąd też konkludując, wyrażę jedynie jedno zdziwienie. Po co cała ta mistyfikacja, jeśli i tak z kościołem nic nas nie wiązało, nie wiąże i raczej wiązać nie będzie? Może lepiej oszczędźmy sobie takich „wpadek” i porozmawiajmy szczerze przez chwilę. A nóż coś ta krótka chwila rozmowy zmieni w naszym życiu?

„Tam jest Bozia”, czyli czego unikać na kolędzie…

Fot. ? dedMazay - Fotolia.com
Fot. ? dedMazay – Fotolia.com

Starym, polskim zwyczajem, gdy śpiew kolęd rozbrzmi na dobre w naszych domach i kościołach, zaczyna się czas wizyty duszpasterskiej, zwanej potocznie kolędą. Kiedy idzie się po kolędzie kolejny już raz w życiu, wracają stare wspomnienia, przypominają się świeże jeszcze w pamięci spotkania z ubiegłego roku, a w głowie i sercu rodzą się dziesiątki pytań, i zwyczajnie po ludzku obaw, którymi postanawiam niniejszym z Szanownymi Użytkownikami bloga się podzielić.

Kolęda przynajmniej dla mnie, należy do jednych z najbardziej trudnych zadań, które jakkolwiek by się ich nie wykonało, zawsze będzie źle. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na to, że jest to zadanie, które dochodzi dodatkowo na jeden miesiąc w roku do codziennych zajęć, które i tak w przypadku niektórych duchownych pochłaniają resztki czasu. Stąd dylemat, pofolgować sobie jedenaście miesięcy w roku, by przez ten jeden funkcjonować normalnie, czy żyć „na sygnale” przez całe swoje kapłaństwo, ze świadomością, że jeden miesiąc w roku będzie życiem na granicy „walki o zachowanie podstawowych czynności życiowych”. Ot, jak się nie zrobi, będzie źle.

Po drugie, jest to zadanie tyleż uświęcone zwyczajami sprzed lat, co karkołomne ze względu na bardzo ograniczony czas. W przypadku miejskiej parafii, pięć minut, czyli 300 sekund, to czas, który pozwala rozpocząć i zakończyć kolędę w tzw. przyzwoitym czasie. Poprzez czas mam na myśli datę oraz godzinę rozpoczęcia i zakończenia kolędy.

Stąd też mała prośba, aby ku chwale Bożej i pożytkowi wiernych ułatwić sobie przeżycie tych 300 sekund raz do roku, tak aby nie był to czas stracony. W zamyśle Kościoła ma być to wszakże czas wspólnej modlitwy, błogosławieństwa mieszkania i domowników, uzupełnienia kartoteki parafialnej, zorientowania się w potrzebach duchowych parafian, i ewentualnie umówienia się na spotkanie w kancelarii lub kościele celem omówienia i załatwienia spraw, które wymagają więcej czasu niż owe 300 sekund. Zwyczajowo też przy okazji kolędy zwykło się składać ofiarę.

Dlatego też, pomyślałem, że zamieszczę tych kilka próśb, a do dyskusji o kolędzie zapraszam na Forum (www.matuszny.opoka.org.pl/Forum).

Prośba pierwsza: Poszanowanie wspólnej modlitwy. Otóż między innymi po to organizujemy na kolędę „mini ołtarzyk”, aby skupić się wokół niego, a potencjalne rozproszenia na modlitwie zwalczać spoglądając na krzyż, umieszczony pomiędzy świecami na środku stołu czy stolika. Bez względu na parafię, dzielnicę czy miasto do kolędowego niechlubnego rytuału należy sytuacja, w której już po rozpoczęciu modlitwy, zanim ksiądz dojdzie do „chleba naszego powszedniego” gospodarz lub gospodyni domu wyrecytuje tytułową frazę „tam jest Bozia” wskazując na wiszący na ścianie krzyż lub obraz. Pomijam fakt stosowania dziecięcego zdrobnienia „Bozia” w ustach dorosłych ludzi, (o tym dłużej innym razem) ale z pokorą przypominam – w czasie wspólnej kolędowej modlitwy skupiamy się wokół przygotowanego ołtarzyka. Jeśli mamy pamiątkowy, zabytkowy czy inny cenny obraz lub krucyfiks, pochwalmy się nim księdzu po zakończeniu modlitwy.

Prośba druga: Domowe zwierzęta. Nie czyńmy z nich głównego problemu, o jakim będziemy rozmawiać z księdzem. W blokach ten problem występuje w nieco mniejszym natężeniu. Gorzej na wioskach, lub w dzielnicach domków jednorodzinnych. Na prawdę proszę, przyjmujmy zasadę, aby zwłaszcza pies był zamknięty w innym pomieszczeniu. Okazuje się, że często zamiast „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” lub odpowiedzi na to katolickie pozdrowienie ksiądz słyszy na początek „On nie gryzie”. Nawet jeśli ksiądz bardzo lubi zwierzęta, w tym psy, pies właściciela niekoniecznie musi lubić gościa. Zwłaszcza, że chodząc od domu do domu zbiera się na ubraniu przeróżne zapachy, w tym domowych zwierzątek – psów, kotów, królików itp, co może nawet u najspokojniejszego psa wywołać nieprzewidzianą reakcję.

Prośba trzecia: nie dajmy się zaskoczyć. Jeśli z różnych względów ksiądz „zaskoczył” nas w mieszkaniu i jesteśmy nieprzygotowani, nie szukajmy na szybko kolędowych akcesoriów. Praktyka pokazuje, że siedzenie w fotelu i czekanie, aż domownicy znajdą kropidło, wodę święconą i świece pochłania więcej czasu, niż owe 300 sekund. Stąd pomódlmy się wspólnie, podejmujmy ważny dla nas temat, ale nie marnujmy czasu na pośpieszne przeszukiwanie mieszkania. Podobnie, na prawdę nie zbiedniejemy, jeśli świece zaświecimy wcześniej, gdy ksiądz jest już u sąsiada, niż jeśli będziemy złorzeczyć na łamiące się zapałki, podczas gdy ksiądz odmawia modlitwę.

Prośba czwarta: nie traktujmy księdza jak urzędnika skarbowego. Zdarza się już po zakończeniu wizyty duszpasterskiej, że ktoś, kto przez dwadzieścia lat nie otwierał drzwi księdzu po kolędzie, przychodzi do kancelarii, aby np. uzyskać zaświadczenie, że nie ma przeciwwskazań do bycia chrzestnym. Jakie są najczęstsze tłumaczenia? „Nie mieliśmy na ofiarę”. – Czy jak ktoś nie ma na tacę, to ma nie przychodzić do kościoła na mszę św? Ksiądz też człowiek, i choć ofiara kolędowa jest poważnym wsparciem zarówno parafii jak i posługujących w niej księży, to jeśli nie chcesz, nie możesz, lub chcesz złożyć ofiarę kiedy indziej, zrób jak dyktuje ci sumienie, ale przyjmij kolędę i błogosławieństwo, a nie zamykaj drzwi, nie daj pustej koperty lub nie wkładaj do niej wyciętego kawałka gazety, starej nie będącej w obiegu pięćdziesiątki itp. Takie coś, świadczy nie o księdzu, lecz o gospodarzu.

Prośba piąta: kultura osobista. Przez siedemnaście długich wizyt duszpasterskich widziałem już wiele, choć zdaję sobie sprawę, że jeszcze więcej może mnie zaskoczyć. Otwierał mi już mieszkanie mężczyzna w „stroju Adama”, przeżyłem obelgi, które słychać pewnie było na sąsiednim osiedlu, zapraszano mnie do dołączenia się do libacji, którą akurat przerwałem, krzyczano za mną, abym dołożył się do „turboptysia”, kolega przeżył nawet atak gazem pieprzowym po oczach. Nie życzysz sobie przychodzenia po kolędzie? Grzecznie poproś o odnotowanie tego w kartotece, aby więcej póki nie zmienią się lokatorzy nie pukać do tych drzwi i nie przychodzić z kolędą. Będzie to skuteczniejsze, niż popisy na progu własnego domu. Kultura osobista jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Prośba szósta: Nie częstuj alkoholem! Zrobię tu małe zastrzeżenie. Piszę to, jako zdeklarowany abstynent, ale także jako kapłan, wikariusz i katecheta. Wyobraź sobie sytuację, że zostałeś zatrzymany do rutynowej kontroli drogowej i podając dokumenty, jednocześnie wyjmujesz „małpkę”, aby sierżant „rozgrzał się”, bo pewnie zmarzł na służbie. Ksiądz przychodząc po kolędzie, po pierwsze przychodzi z wizytą o charakterze religijnym. Przynajmniej tak oficjalnie deklaruje w każdej parafii. Po drugie, jest w tym czasie „na służbie”, niejako w pracy. Więc? Weź proszę pod uwagę te fakty. Zważ również, że kapłan, który uległby takiej pokusie, zwłaszcza w dobie „publicznych grzechów związanych z alkoholem niektórych duchownych” sam sobie wystawiłby świadectwo…

Wiem, że nie wyczerpałem różnych sytuacji, które mogą się zdarzyć. Ograniczyłem się do kilku próśb, które mam nadzieję pomogą lepiej wykorzystać te magiczne 300 sekund i nie wprawią w zażenowanie ani gościa ani gospodarzy.

Do zobaczenia na kolędzie!

Stare i nowe grzechy

Fot. ? Aubord Dulac - Fotolia.com
Fot. ? Aubord Dulac – Fotolia.com

Nie byłem u spowiedzi 10 lat, ale Proszę Księdza, ja to grzechów nie mam… Proszę się nie obawiać. To nie jest to cytat z konfesjonału, lecz podręcznikowy przykład błędnie ukształtowanego sumienia. Trzecią, ostatnią część mojego „adwentowego poradnika” dla penitentów chcę poświęcić problemowi z nazwaniem po imieniu grzechów, z których powinniśmy się wyspowiadać.

Zapamiętałem do dziś, jak jeden z rekolekcjonistów tłumaczył: „Jeśli wylałeś w kłótni talerz zupy na głowę bliźniego, to powiedz pokłóciłem się i w trakcie kłótni wylałem mu na głowę talerz zupy, a nie mów – „zraniłem miłość bliźniego”.

Nazwanie grzechów po imieniu tak na prawdę najbardziej potrzebne jest spowiadającemu się. Pan Bóg o tym wie, ksiądz w konfesjonale dobrze, żeby wiedział, spowiadający się MUSI o tym wiedzieć, wszak sakrament pokuty jest realizacją słów Pana Jezusa – „Staniecie w prawdzie, a Prawda was wyzwoli”. Spowiedź o czym była już mowa, to nie tylko przyznanie się do winy, ale także mocne postanowienie poprawy i żal za grzechy. Aby to było możliwe, potrzebna jest świadomość, co jest moją winą. Najlepiej też, żeby była świadomość, co jest głównym grzechem, stającym się powodem innych, życiowych grzechów. Cóż, można całe życie spowiadać się z prowadzenia samochodu po alkoholu, i pominąć fakt, że grzechem – kluczem jest nadużywanie przez tego człowieka alkoholu. Można narzekać, że komuś nie udaje się poprawić z kłótni z rodzicami, a pomijać fakt, że powoduje je grzech lenistwa przejawiający się w zaniedbywaniu szkoły czy studiów.

Takich przykładów jest wiele. Niestety to nie jedyny problem w nazwaniu po imieniu „tego, co nas boli”. Otóż rozwijające się coraz bardziej dziedziny życia, zwłaszcza związane z nowymi technologiami, zalew pogaństwa, permisywizm moralny oraz różne odcienie lewackiej propagandy, wmawiające człowiekowi winę za zabicie karpia w wigilijny wieczór, oraz jednocześnie domagające się prawa do zabijania nienarodzonych dzieci, starców, kalek powodują istny mętlik u wielu penitentów. Dobrze, ale do rzeczy, czyli

po pierwsze – „stare grzechy”. Wspomniana już propaganda oraz permisywizm moralny „rozgrzeszają” współczesnego człowieka bez spowiedzi z wielu śmiertelnych grzechów. Stąd warto przypomnieć. Każdorazowe opuszczenie mszy świętej niedzielnej lub w święto nakazane z lenistwa lub zaniedbania jest grzechem śmiertelnym, który mamy obowiązek wyznać na spowiedzi. Nie możemy zamiast tego powiedzieć np. „rzadko chodziłem do kościoła”. Przykazanie mówi: „W niedzielę i święta nakazane uczestniczyć we mszy świętej i powstrzyma się od prac niekoniecznych” a nie „często chodzić do kościoła”. Stąd też można być kilka godzin w kościele w niedziele, a złamać to przykazanie nie uczestnicząc we mszy św. Podobnie też warto przypomnieć, że robienie zakupów, które można zrobić innego dnia narusza to przykazanie. Podobnie czasem młodzież pyta na katechezie: „kiedy mamy do czynienia ze zdradą PARTNERA”. Hola, hola! Nie ma w katolicyzmie żadnego „partnera i partnerki”, tylko jest mąż i żona i tylko mąż i żona po ślubie kościelnym mogą jednoczy się cieleśnie. Inaczej jest to zwyczajne cudzołóstwo. Podobnie też nie uległo zmianie nauczanie Kościoła, zawarte w encyklice Papieża Pawła VI „Humanae vitae”, że rozdzielenie podwójnego znaczenia jakie ma pożycie małżeńskie (oznaczenie jedności i rodzicielstwa) jest grzechem śmiertelnym. Dlatego też należy spowiadać się zarówno ze stosowania antykoncepcji jak i z in vitro. Zatajenie tych lub innych grzechów śmiertelnych na spowiedzi zwyczajnie sprawia, że spowiedź jest nieważna i świętokradzka.

Zdarza się czasem, że penitent zdezorientowany kierując się dobrą wolą, bierze książeczkę do nabożeństwa, robi z niej rachunek sumienia i mimo to źle odbywa spowiedź, pomijając najcięższe swoje grzechy. Jak to możliwe? Otóż każdy winien robić rachunek sumienia wg swego stanu. Jeśli dorosły człowiek bierze do ręki rachunek sumienia przygotowany dla dziecka przygotowującego się do pierwszej spowiedzi i komunii świętej, niech się nie dziwi, że nie znajdzie tam pytań dotyczących wierności małżeńskiej, korupcji, relacji pracodawca – pracownik itp. Korzystając z pomocy trzeba sięgać po materiały przygotowane dla ludzi w swoim wieku. Trzeba robić rachunek sumienia świadomie.  Tutaj też dochodzimy do

drugiego problemu – grzechy nowe. Otóż mimo iż dla wielu świat realny przenika się z wirtualnym, ten drugi ma tendencję do bycia traktowanym jako wyjęty spod moralności. W naszych rachunkach sumienia trzeba koniecznie dodać pytania, czy nie obrażaliśmy i nie poniżali innych ludzi korzystając z pozornej anonimowości, jaką wielu daje internet. Trzeba zapytać się czy nie zachęcaliśmy innych do zła drogą elektroniczną? Nie popierali zła? Nie wypowiadali się o złu, jako o zakazanym wymiarze dobra i na odwrót? Jaką postawę względem wiary i Kościoła prezentujemy w Sieci? Czy nie daliśmy nikomu zgorszenia? Czy nie powielamy niemoralnych, nieprawdziwych lub szkodliwych treści? Czy nie „lakujemy” i nie udostępniamy na swoich profilach treści wrogich wierze katolickiej? Czy nie ukradliśmy czyjejś tożsamości? Czy korzystając z czyjejś nieobecności w jego czy jej imieniu nie rozsyłaliśmy treści, mających zaszkodzić osobie, która jest właścicielem telefonu czy komputera? To tylko przykładowe „nowe grzechy”. Trzeba zwyczajnie umieć stosować Dekalog również w Internecie. W razie potrzeby rozwinięcia tematu zapraszam na blogowe forum. Założyłem tam nawet wątek „spowiedź”. Czas więc na trzecią kategorię, utrudniającą rozliczenie się ze sobą i z Bogiem na spowiedzi, czyli

po trzecie – NIE grzechy. „proszę Księdza, jestem nietolerancyjna dla dorastających dzieci? Co to znaczy w obecnym slangu „nowomowy”? Ano, że mama nie pozwala córce zamieszkać z chłopcem przed ślubem, zabrania dorastającemu synowi spożywania alkoholu, czy też zwraca uwagę, na skromny ubiór swoich pociech. wspominając starą anegdotę, należałoby słysząc takie wyznanie powiedzieć: „Córko, na spowiedzi wyznajemy grzechy, nie zasługi”. Tak zaś na poważnie, obowiązuje nas przykazanie „miłości Boga i bliźniego a nie „tolerancji”. Stawianie zaś dzieciom wymagań i ich egzekwowanie jest OBOWIĄZKIEM rodziców. Innym „nie grzechem” na który wielu się łapie jest nieuczestniczenie we mszy świętej w święta państwowe, w które jednocześnie nie wypadają święta religijne. Mowa oczywiście o 11 listopada i 1 maja. Czymś godnym polecenia jest modlitwa za ojczyznę i udział we mszy świętej np. w Święto Niepodległości, ale nie jesteśmy do tego zobowiązani pod grzechem. Jeszcze inny „nie grzech”, który zaprząta sumienia wielu pobożnych osób, to odmowa datku dla pijaka, narkomana czy innego człowieka, który za tę jałmużnę tylko pogłębi swój problem. Jałmużna jest wsparciem potrzebujących, a nie fundowaniem alkoholu lub narkotyków uzależnionym.

Zdaję sobie sprawę, że jest jeszcze wiele tematów związanych ze spowiedzią, które warto poruszyć, nie mniej jednak na tym ów adwentowy poradnik penitenta kończę. W razie wątpliwości zapraszam na nowo otwarte forum, gdzie możemy wyjaśnić jeszcze kilka kwestii. Wypada mi jedynie życzyć udanych i radosnych powrotów w ramiona Miłosiernego Ojca.

Szczęść Boże

Spowiedź szczera

Fot. ? mariusz szczygieł - Fotolia.com
Fot. ? mariusz szczygieł – Fotolia.com

Zawsze, ilekroć poruszam temat spowiedzi na katechezie, mam wrażenie, bez względu na wiek katechizowanych, jakbym o rzeczach najbardziej oczywistych mówił do nich po raz pierwszy. Tak jest chociażby z problemem szczerości wyznania własnych grzechów. Aby prościej to było zrozumieć, dam dwa przykłady, które swojego czasu zmroziły mi krew w żyłach. Dziś już wiem, że na takie nadużycia trzeba zwyczajnie zwracać uwagę i tłumaczyć wręcz do bólu, na czym polega sakrament pokuty i pojednania.

Sytuacja pierwsza. Młodzież licealna, dawno temu. Omawiam z klasą Dekalog, dodając przy każdym przykazaniu, jakie ewentualne winy mogą wiązać się z tym przykazaniem, oraz podkreślając, że określenie grzechu na spowiedzi nie powinno budzić wątpliwości i wprowadzać w błąd. Np., jeśli ktoś żyje w związku niesakramentalnym, nie wystarczy jak na spowiedzi powie, że zgrzeszył nawet wielokrotnie z kobietą, ale powinien zaznaczyć, że żyją i mieszkają pod jednym dachem bez ślubu kościelnego.  Są to różne kategorie grzechów. W pewnym momencie słyszę jednak ze strony klasy, że przecież po co wszystko księdzu mówić. Będzie się „czepiał” i jeszcze rozgrzeszenia nie da… Przecież mówimy na spowiedzi, za te które „pamiętam i nie pamiętam żałuję…”. Straszne! Przecież to kłamstwo w żywe oczy, gdyż grzech śmiertelny zatajony powoduje nieważność spowiedzi i rozgrzeszenia, a zapomniany jest odpuszczony, tyle, że trzeba go wyznać na kolejnej spowiedzi. Niestety, życie idzie do przodu, kreatywność szatana podpowiadającego ludziom krętackie pokusy też. I tu dochodzimy do

sytuacji drugiej. Świadome kłamstwo na spowiedzi. Przypadek jeszcze gorszy od poprzedniego, i „odkryty” dzięki moim gimnazjalistom. Szczerze, choć na katechezie nie na spowiedzi wyjaśnili mi, jak niektórzy „radzą sobie” z poważniejszymi grzechami. „Proszę księdza, mówi się księdzu kilka lekkich grzechów, kiedy ksiądz pyta o inne zaprzecza się, a jak zaczyna udzielać rozgrzeszenia, wtrąca się jeszcze „kłamałem/am”. Włos na głowie mi się zjeżył! Jak można zaplanować „seans kłamstwa na spowiedzi” i uważać, że jedno „kłamałem/am” uważni całą spowiedź?!

Sytuacja trzecia. Tajemnica spowiedzi. Jest nienaruszalna. Ani ksiądz, ani biskup, ani papież nie mogą jej naruszyć. Ksiądz, nawet pod groźbą kary śmierci, nie ma prawa jej ujawnić. Są jednak sytuacje, kiedy „czynnik ludzki” stanowi zagrożenie dla tej tajemnicy. Otóż ten czynnik ludzki to przede wszystkim głuchota. Spowiednika, lub penitenta. Najlepiej więc, jeśli wiemy, że ksiądz „krzyczy” z racji niedosłuchu, znaleźć spowiednika, który umie mówić i rozumie jak mówi się szeptem. Zasada jest taka, że nie podchodzimy celowo do głuchego księdza, w nadziei, że nie dosłyszy naszych grzechów, bo za chwilę może usłyszeć nie tylko on, ale i trzy najbliższe rzędy ławek w kościele. Zresztą jak takie sytuacje mają miejsce, wierni mogą z całą delikatnością i chyba powinni zwracać księdzu uwagę, że taka spowiedź może stanowi naruszenie tajemnicy spowiedzi. Inną sytuacją, waśnie zwykle w czasie rekolekcji jest kolejka przy konfesjonale. Warto przypomnieć, że powinniśmy zająć takie miejsce w kolejce, które nie będzie krępowało ani nas, ani spowiadających się. Gdyby się w jakikolwiek sposób zdarzyło, że zupełnie przypadkiem, coś do nas „doleciało” jesteśmy absolutnie w tym wypadku również związani tajemnicą spowiedzi, której wyjawienie osobom trzecim sprawia, że zaciągamy bardzo poważny grzech śmiertelny.

Sytuacja piąta – dawno, dawno temu… Wydawać by się mogło, że zatajenie grzechu na spowiedzi dawno temu i odbywanie od tamtego czasu konsekwentnie nieważnych spowiedzi jest rzadkością. Boć może. Kiedy jednak poruszam ten temat na katechezie, młodzież sugeruje mi jednak zupełnie coś innego. Zdarzyło się kiedyś, że z różnych przyczyn, ktoś zataił grzech, którego bardzo się wstydził, bał wyznać, wytłumaczył sobie, że to nie grzech itp. Później, nigdy do tego nie wrócił. Co za tym idzie, wszystkie kolejne spowiedzi były nieważne. Moja rada, jaką zawsze daję młodzieży. Jeśli potrzeba zrobić „remanent” z zadawnionych grzechów, idź do spowiedzi do spowiednika, którego jesteś pewny/a. Może to proboszcz lub wikary Twojej parafii, może dawny katecheta, lub uznany spowiednik w mieście. Nie chodzi tu bynajmniej o to, aby ksiądz jakikolwiek nie potrafił upora się z tą sytuacją. Chodzi o „czynnik ludzki” penitenta, o wyrobienie w sobie takiego samego nastawienia, jak przy wizycie u lekarza, o świadomość, że nie idę zgłosić się na policję aby ponieść karę za popełnione przestępstwo, lecz idę, aby ktoś – Bóg przez posługę kapłana pomógł mi odzyskać zdrowie duszy. O grzechach starych i nowych zapraszam do poczytania jutro.

Owocnych spowiedzi i radosnych powrotów do Pana.

Więcej grzechów nie pamiętam…

Fot. ? alexnika - Fotolia.com
Fot. ? alexnika – Fotolia.com

W pewnej parafii odbywały się rekolekcje. Po mszy świętej, do zakrystii wchodzi pewna starsza pani, prosząc, aby ksiądz kaznodzieja ją wyspowiadał, bo ona chce zupełnie zmienić swoje życie i nawrócić się. Jako że i księdzu ów element ludzki, nazywany dowartościowaniem nie jest obcy, uśmiechnął się radośnie, poderwał się z miejsca, deklarując że chętnie usłuży posługą sakramentalną. Zanim jednak poszli w kierunku konfesjonału, kaznodzieja zagadną ową babcię. „Może mi Pani powiedzieć, co tak poruszyło Panią w moim kazaniu?” – zapytał. Babcia zdziwiona spojrzała na niego, najpierw poprosiła kilka razy, aby głośno powtórzył jej pytanie, po czym odrzekła. „W księdza kazaniu? Nic, proszę księdza. Ja jestem prawie już głucha i nic nie zrozumiałam, co Ksiądz mówił, ale jak Ksiądz sięgnął po chusteczkę do nosa, pomyślałam sobie. Ta chusteczka taka czysta, a jak wygląda moja dusza? Jedyne co słyszałam, to jak ksiądz obok mikrofonu czyścił sobie nos do tej chusteczki, i wtedy mi się zdało, że trąby anielskie na sąd grają. To mnie skłoniło do nawrócenia, Proszę księdza…”

Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. W wielu parafiach odbywają się rekolekcje. Nawet w Internecie coraz łatwiej trafić na multimedialne nauki, mające pomóc nam w przygotowaniu do przeżycia zbliżających się Świąt. Warto jednak zauważyć, że samo wysłuchanie nauk, czy to zdalne przez Internet, czy to osobiste poprzez fizyczną obecność w kościele wymaga jeszcze modlitwy oraz spowiedzi. Klimat rekolekcji sprzyja refleksji nad własnym życiem, nawet, jeśli spowodowana jest czyszczeniem nosa, a nie treścią nauki. Z drugiej jednak strony, czas rekolekcji, to dni, kiedy przy naszych konfesjonałach ustawiają się długie kolejki penitentów. Pośród czekających są więc zapewne i ci, którzy regularnie praktykują, jak i ci, którzy po latach – jak owa babcia z anegdoty – zdecydowali się nawrócić i zupełnie zmienić własne życie.

Stąd też ważnym jest, aby dołożyć wszelkich starań, zarówno ze strony spowiednika, jak i penitenta, by dobrze przeżyć ten sakrament. Myślę więc, że warto przypomnieć sobie przy tej okazji kilka, zdawałoby się oczywistych rzeczy.

Po pierwsze, spowiedź świętą poprzedzamy rachunkiem sumienia. Wyznanie grzechów, to nie egzamin i nie możemy podchodząc do konfesjonału stawiać spowiednika przed zadaniem: „niech mnie ksiądz pyta”. Owszem, kapłan zawsze może pomóc w wyznaniu, ale nie może go zastąpić. Nie jest egzaminatorem. Podobnie też, warto przypomnieć słowa Pisma, że „jeśli ktoś mówi, że nie ma grzechu, to sam siebie okłamuje i nie ma w nim prawdy”. Stąd też nigdy, przenigdy nie podchodzimy do konfesjonału ze stwierdzeniem: „ja nie mam grzechów”. Jeśli mamy takie wrażenie, może najpierw warto poprosić kapłana poza konfesjonałem o książeczkę z dobrym rachunkiem sumienia, lub nawet o rozmowę, która rozwieje nasze przekonanie, że będziemy pierwszą osobą wyniesioną na ołtarze za życia.

Po drugie, spowiadamy się ze swoich grzechów. Pozornym wyjątkiem są tzw. grzechy cudze, czyli sytuacja, gdy z grzechem kogoś innego związany jest nasz grzech osobisty. Staramy się nie mieszać spowiedzi z obmową przy konfesjonale sąsiadów, kolegów, teściowej czy zięcia. Oni będą spowiadać się ze swoich grzechów. O grzechach innych mówimy wtedy, jeśli ma to istotny wpływ na ciężar naszej winy. Pamiętajmy jednak, że przychodzimy oskarżać się za swoje grzechy, a nie usprawiedliwiać je postawą innych.

Po trzecie. Do spowiedzi przychodzimy, aby się zmienić. Poprawić. Stąd jednym z warunków sakramentu są „żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy”. Wymieniając grzechy mówimy więc o nich w czasie przeszłym a nie teraźniejszym, a wyznanie kończymy formułą żalu za wszystkie grzechy, także te zapomniane. I to dochodzimy do sytuacji kolejnej, niezwykle istotnej, czyli

po czwarte – wyznajemy WSZYSTKIE popełnione grzechy śmiertelne. Jeśli mamy wątpliwość, lepiej wyznać także grzechy powszednie, niż ryzykować zatajenie śmiertelnego. Zatajenie grzechu, powoduje że spowiedź jest nieważna i dochodzi jeszcze jeden grzech – świętokradzka spowiedź. O tym jednak oraz o starych i nowych grzechach zapraszam do poczytania jutro. Jednym słowem, życzę owocnych refleksji w przygotowaniu do adwentowej spowiedzi i zapraszam do lektury kolejnej odsłony niniejszego „małego poradnika”.

Z Panem Bogiem