Roczne archiwum: 2015

„Bo byłem przybyszem…”

Fot. - ? RVNW Fotolia.com
Fot. – ? RVNW Fotolia.com

 

Prawo gościnności leży u podstaw najstarszych kultur świata. Kiedy sięgamy do Biblii, widzimy, że obowiązek udzielenia gościny był jednym z ważniejszych i najstarszych kulturowo nakazów, które kształtowały naszą cywilizację. Dziś nie tylko kultury semickie, ale także nasza staropolska tradycja nakazuje nam stosować zasadę, „gość w dom, Bóg w dom”. Wszak chyba tylko złośliwi, niewrażliwi na tę piękną tradycję ludzie, mający sami niedookreślone intencje, próbowali ją zastąpić przewrotnym powiedzeniem, „gość w dom – pilnuj żony”.

Dzisiaj okazuje się, że kiedy ta prastara zasada gościnności ma być zastosowana do napływających do Europy ludzi z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki, na całym Starym Kontynencie i nie tylko, rozgorzały potężne dyskusje, które jak wszystko na to wskazuje zwiastują rychły koniec Europy, jaką znamy. Kiedy kilka miesięcy temu ryzykowałem twierdzenie, że w najbliższych miesiącach, góra kilku latach strefa Schengen przejdzie do historii i przestanie istnieć w praktyce, a koniec Unii Europejskiej jest obecnie bliższy, niż bliski był koniec ZSRR, gdy w Polsce rodziła się Solidarność, wielu uważało to za swoiste polityczne science fiction. Dziś kolejne kraje przywracają kontrolę na granicach, inne zaś w praktyce tracą -miejmy nadzieję, że tylko chwilowo – kontrolę nad swoimi granicami.

Na temat kryzysu migracyjnego powiedziano już chyba wszystko. Nie wszystko przedarło się do szerokiej opinii publicznej, gdyż miłujące pokój i demokrację oraz wolność słowa rządy o proweniencji skręcającej na lewo powoli, cichaczem choć nie w pełni przywracają jeszcze kontrolę na granicach, to dość skutecznie przywracają kontrolę niezależnych wypowiedzi i publikacji, aby wolne od religijnych i tradycyjnych przekonań współczesne społeczeństwa, nie mogły dopuścić się orwellowskiej myślozbrodni.

Co więc sądzić nam na ten temat? Mamy przyjmować, czy nie przyjmować uchodźców? Wielu czuje się zdezorientowanych, ale wielu innych entuzjastycznie wypowiada się o otwarciu granic, jako o szansie, nakazie sumienia i europejskiej solidarności. Myślę więc, że powinniśmy znaleźć jakiś złoty środek. Idea którą się chcę podzielić, nie jest może doskonała, ale patrząc po liczbie zwolenników przyjmowania uciekinierów z Bliskiego Wschodu i Afryki pomoże rozwiązać nam ten kryzys w ciągu kilku tygodni.

Proponuję więc, aby każdy, kto uważa, że należy przyjmować tych ludzi a ma ku temu warunki – poczynając od decydentów i tzw. publicznych autorytetów, zadeklarował ilu uchodźców przyjmie pod swój dach, a my, mniej zdecydowani, wątpiący, czy nawet mający opory spróbujemy ponieść koszty tego eksperymentu na europejskim organizmie. Oczywiście, już widzę, jak wielu zwolenników przyjmowania przybyszów z Krajów Proroka oburza się na moją propozycję i poucza mnie, że powinienem przyjmować ich ja, parafie i zakony. Hm, ciekawe i godne rozważenia, ale chyba ci ludzie lepiej będą czuli się w domach, gdzie nie będzie gorszył ich znak krzyża, odprawiane modły i konserwatywny model życia. Chyba zależy nam wszystkim na stworzeniu im środowiska, gdzie samo sformułowanie „multi kulti” budzi zachwyt i entuzjazm? Myślę, że wówczas, znajdzie się sposób, aby nawet pieniądze zbierane w kościołach na sfinansowanie pobytu uchodźców w domach zwolenników emigracji, nie śmierdziały, lecz okazały się halal.

Co Wy na to? Zapraszam do dyskusji.

Zamiatarka

Fot. ? Kara - Fotolia.com
Fot. ? Kara – Fotolia.com

Czas leci szybko. Dopiero usiadłem, aby napisać komentarz liturgiczny, jaki z rana ukaże się na opoka.org.pl, przejrzeć to, co musi zostać do zrobienia na jutro, a zegar zaczął wystukiwać magiczną godzinę, która oddzieliła dziś od jutra. Dokoła cisza, za oknem tylko słuchać zbliżającą się zamiatarkę, sprzątającą ulicę, aby z rana była na nowo gotowa do spełniania swojej roli. Czas ostatniej modlitwy dnia przywołuje niechybnie retoryczne pytanie, czy ten sunący z wolna samochód miejskich służb posprząta cały brud usypiającego miasta?

Lublin przez ostatnie lata bardzo się zmienił. Wypiękniał i przyciągnął wielu ludzi, ale też przygarnął grzech i brud znany ze współczesnych europejskich miasta. Brud, którego nie zmyje nawet cała kolumna miejskich zamiatarek. W ciszy nocy jedni śpią, inni pracują, a jeszcze inni modlą się lub grzeszą, dokonując wyborów pomiędzy spotkaniem z Bogiem a spotkaniem z pustką i nicością. Wyborów, których konsekwencją będzie przybliżenie się lub oddalenie od Boga. Konsekwencją tych wyborów będzie poszukiwanie Boga u kratek konfesjonału i na niedzielnej mszy świętej, bądź udawanie, że na Boga nie starcza nam czasu, że kościół wcale nie jest potrzebny, aby być dobrym człowiekiem, lub udowadnianie, że księża i ludzie chodzący na mszę świętą są gorsi od innych.

Obowiązki proboszcza, to nie tylko kościół, kancelaria i administrowanie parafią. To także, a może przede wszystkim modlitwa za powierzonych opiece duszpasterskiej ludzi. Tego wieczoru, miejska zamiatarka przywołuje mi na pamięć różne mijane na ulicy twarze, ludzi, tych, których znam i tych, których już więcej nie spotkam w swoim życiu, pytając o to, jakim słowem i jakim gestem możemy sięgnąć w najskrytsze zakamarki ludzkich serc, aby zanieść tam orędzie Boga Bogatego w Miłosierdzie? Co możemy zrobić, aby świat, a przynajmniej w tej części, jaka nas otacza był choć odrobinę lepszy?

Pytanie o przemianę świata ciągle odsyła do wnętrza własnego serca. Prowokuje kolejne pytania, o przeżyty dzień, napotkanych ludzi, o wykorzystane lub zmarnowane szanse, aby być świadkiem Odwiecznej, Bożej Miłości, w którą świat z wolna zdaje się przestawać wierzyć. To wszytko niczym cień palącej się w oddali świecy, niekiedy wyolbrzymia problemy, z jakimi spotkamy na nowo o poranku, innym zaś razem pozwala dostrzec drogę, którą trzeba iść, aby się nie potknąć. Zawsze jednak każe zapytać się przed udaniem się na spoczynek, czy tego dnia, który właśnie minął było dość naszej modlitwy za ludzi, którzy stanęli na naszej drodze życia, i czy było dość modlitwy, jaką otaczają nas inni ludzie, aby jutro z nową dawką chrześcijańskiej nadziei przystąpić do zarażania innych miłością Boga, jaka dana nam jest w Jezusie Chrystusie. Tym, którzy pamiętają o mnie w modlitwie, z serca dziękuję, i nieskromnie proszę o jeszcze.

Marcin i Monika

Fot. ? Studio Gi, fotolia.com
Fot. ? Studio Gi, fotolia.com

Mówi się, że początki zwykle bywają trudne. Jeśli jednak chce się całym sercem wejść w nowe obowiązki, nie tylko zwykle, ale zawsze, trzeba liczyć się z tym, że początki będą pracowite. I to bardzo. W przypadku nowej parafii, będąc tym razem w roli proboszcza, wiąże się to dla mnie nie tylko z wysiłkiem duszpasterskim, ale także z radością poznawania nowych ludzi, konfrontowania się z trudnymi sytuacjami, które trzeba wciąż uczyć się rozwiązywać w duchu Ewangelii. Słowem piękno służby Bogu i ludziom, odkrywane na nowo po osiemnastu latach kapłańskiej posługi.

Minione kilka ostatnich dni, to spotkania z ludźmi w kancelarii, niedzielna posługa przy ołtarzu, na ambonie i w konfesjonale, ale także pierwsze śluby i niestety pogrzeby w nowej parafii. Głoszenie ludziom słowem i postawą tej samej, niezmiennej od wieków Ewangelii, ale wciąż ze stawianym sobie na nowo pytaniem, jak robić to w czytelny, zrozumiały dla współczesnego człowieka sposób. Bo Ewangelia pozostaje niezmienna, choć czasy szybko się zmieniają.

Marcin i Monika, którym jako pierwszym pobłogosławiłem w nowej parafii na ich nową drogę życia, a których serdecznie pozdrawiam, też są dziećmi swoich czasów. Przyjechali z zagranicy wziąć ślub. Oboje mają swoją historię życia, którą od tej pory będą pisać wspólnie. Mówi się, że każdy człowiek jest inny i niewątpliwie jest to tzw. święta prawda, ale spotkanie z bohaterami mojego wpisu, stało się kolejną – myślę, że nie tylko w moim życiu – pocztówką od Pana Boga, w której zapewnił nas wszystkich, że jest blisko i nas kocha.

Jako pierwsza do kancelarii trafiła Monika. Po kilku minutach wspólnej rozmowy, dotyczącej szczegółów liturgii zawarcia sakramentu małżeństwa, zaczęła się głębsza rozmowa dotycząca naszych relacji z Panem Bogiem i bliźnimi. Padają ważne, choć trudne pytania z obu stron. Na jedno z nich, słyszę taką odpowiedź. „Proszę księdza, wiem, że mam Ojca, który w sobotę będzie blisko mnie i będzie mi pobłogosławił…” Później rozmawiamy o tym, jak ten nasz Ojciec w Niebie troszczy się o swoje dzieci, jak walczy o nas i nie poddaje się, choć my czasem odchodzimy od Niego.

Z pozycji duchownego, nie raz wydawać by się mogło, że będąc po studiach teologicznych, wiemy tak dużo na temat Pana Boga, że w stosunku przeciętnego katolika, dzieli nas pod tym względem przepaść. Jednak nie od tego ile o Nim wiemy, często zależy nasza relacja z Bogiem. Czasem kilka prostych słów, takie małe – wielkie wyznanie wiary spotkanego w życiu – zdawać by się mogło „przypadkiem” – człowieka staje się milowym krokiem, na naszej drodze do Boga.

W seminarium powtarzano mi, że kancelaria parafialna bywa często ważniejszym miejscem głoszenia Słowa Bożego niż ambona. Bo tam, spotykamy często ludzi, którzy w kościele bywają sporadycznie, a od tego, jak zostaną potraktowani, często zależy na długie lata ich relacja z Bogiem i Kościołem.

Ślub Marcina i Moniki dzięki dwóm krótkim rozmowom w kancelarii, nie był dla mnie ceremonią zaślubin zupełnie obcych osób. Zresztą podczas drugiej rozmowy, gdzie spotkaliśmy się już w „komplecie”, tzn, Para Młoda, świadkowie i ja, otrzymałem zaproszenie na przyjęcie weselne. Choć rzadko uczestniczę w takich uroczystościach, obiecałem przyjść choć na godzinkę. Życzliwość, z jaką potraktowali mnie zarówno Nowożeńcy, jak ich goście, przypomniał mi słowa św. Jana Pawła II, który mówił: „Świat potrzebuje kapłanów, bo świat potrzebuje Chrystusa”. Być kapłanem, to być świadkiem Chrystusa. Tylko tyle, i aż tyle. Bóg zaś wtedy będzie nas prowadził i błogosławił. Bo On jest naszym Ojcem, który nas nigdy nie opuści, nawet, gdyby odwrócili się od nas nasi znajomi i bliscy.

Prawdziwy cud

Fot. ? craftsoft, fotolia.com
Fot. ? craftsoft, fotolia.com

Posługa w parafii leżącej w samym środku miasta, będącego stolicą diecezji to niewątpliwy motywator, aby częściej uczestniczyć w uroczystościach o charakterze ogólnodiecezjalnym. Takim, jak np rocznica cudu lubelskiego. Słowo „cud”, mimo szybkiego rozwoju techniki, wciąż budzi emocje i zainteresowanie.

Pisząc o wydarzeniach sprzed 66 lat, przypomina mi się katecheza, na której po raz pierwszy usłyszałem o tych wydarzeniach. Mój katecheta w szkole średniej, wspominając lata swojej młodości, mówił, że sam nie wie, czy na obrazie Matki Bożej wówczas pojawiły się łzy. Zresztą w tamtych czasach, ówczesna władza miała niejednokrotnie większą wiarę w cuda dziejące się w Kościele, niż niektórzy niedzielni katolicy. Profilaktycznie więc zadbano o to, aby zjawiska nigdy do końca nie przebadano, bo a nóż okazałoby się się, materializm dialektyczny ma się nijak do tego, co mimo iż mówi nam o rzeczach duchowych, czasami można dostrzec gołym okiem. Ten właśnie katecheta mówił nam – wówczas uczniom liceum, że w kontekście cudu lubelskiego, był świadkiem innego cudu, który widział na własne oczy. Mianowicie, wielkie kolejki do konfesjonałów, nawrócenia po latach, gromadzący się na modlitwie ludzie, mimo wyjątkowych, celowych wówczas utrudnień w funkcjonowaniu transportu publicznego.

Trudno w tym się z nim nie zgodzić, wszak każda posługa w konfesjonale, każda dusza odzyskana dla Boga i Jego Królestwa to zwycięstwo Bożej miłości i zważając na okoliczności, w jakich czasem penitenci trafiają po latach do tej „kliniki miłosierdzia”, to najprawdziwszy cud, którego piękno urzeka i daje nadzieję na lepszą przyszłość.

W tym kontekście warto przywołać otrzymaną ostatnio radę, jakich otrzymuję dość dużo z racji objęcia posługi proboszcza, a która brzmiała: „pamiętaj, że jedyny patron proboszczów i zarazem jedyny święty proboszcz, to Jan Maria Vianney, który był „niewolnikiem konfesjonału”. Chcesz być dobrym proboszczem, nie zapominaj o konfesjonale.” Cóż, zadanie to niełatwe, ale za to stawka wysoka. Bo przecież o czym może marzyć jeszcze kochający duszpasterstwo kapłan, który został już proboszczem, jak nie o tym, aby zostać świętym?

Święty Janie Mario Vianneyu, módl się za nami.

„Pamiętaj, jesteś proboszczem”

Fot. - ? pfpgroup, Fotolia.com
Fot. – ? pfpgroup, Fotolia.com

Kiedy przychodzi się do seminarium duchownego, człowiek zaczyna wchodzić w nową rzeczywistość. Świat znany do tej pory z parafii, salek katechetycznych czy własnych wyobrażeń ulega szybkiej przemianie. Codzienne obcowanie z księżmi, profesorowie w koloratkach, ojcowie duchowni, czy starsi koledzy wieńczący przyjęciem święceń kapłańskich formację seminaryjną, pozwalają w pewien sposób nadać konkretny kształt własnym rozważaniom o drodze realizacji życiowego powołania. Rozważania o tym, kim będzie pierwsze dziecko, któremu jako ksiądz udzielę chrztu, jakim ludziom pobłogosławię na nową drogę życia, kogo pierwszego odprowadzę na cmentarz, powierzając jego duszę Bogu, powracają nie raz, kiedy myśli o kapłaństwie nabierają coraz bardziej realnych kształtów. Ojcowie duchowni mawiali, aby modlić się w sposób szczególny za tych ludzi.

Dziś z perspektywy tamtych lat, chyba nie do końca pamiętam twarze tych właśnie ludzi. Zapamiętałem jednak życzenia, jakimi odwzajemniła mi się pierwsza para, którym w pierwszej parafii pobłogosławiłem jako pierwszym małżeństwo.  Co prawda otrzymanie nominacji na proboszcza parafii, to nie sakrament święceń, ani nawet jego kolejny stopień, ale spotkania z ludźmi, którzy od tej pory w szczególny sposób zostali powierzeni mojej modlitwie, posłudze duszpasterskiej i duchowej opiece przywołują tamte chwile i budzą skojarzenia.

Odkąd zostałem proboszczem, wielu zwłaszcza kapłanów napomina mnie, że teraz muszę pamiętać, że mam nie tylko nowe obowiązki, ale i nową rolę do odegrania, zarówno na parafii, jak i w stosunku do parafii. „Pamiętaj, jesteś proboszczem”, powiadają. Fakt, jestem im za to wdzięczny, wszak muszę mocno uważać, aby kiedy ludzie zwracają się do mnie  per „księże proboszczu”, nie zareagować odruchowo, jak do tej pory zdaniem: „proszę sobie ze mnie nie kpić, nie jestem jeszcze proboszczem”. Najbardziej jednak jestem wdzięczny księdzu, który jak do tej pory, chyba jako jedyny, wstrzelił się w tok mojego rozumowania – i nie ukrywam, moich wyobrażeń o probostwie – mówiąc: „pamiętaj, najpierw jesteś człowiekiem, później dopiero księdzem, a dopiero później proboszczem”.

Tylko najbliżsi mi ludzie wiedzą, jak bardzo ostatnie miesiące mojego życia związane były ze świętym Janem Pawłem II. Dziś, pisząc te słowa przypomina mi się tytuł znanego filmu o świętym Papieżu, który oddaje tak bardzo istotę jego drogi do świętości. „Karol, papież który pozostał człowiekiem”. Tylko tyle, i aż tyle. Dziś chcę Was prosić o modlitwę, aby kiedyś, kiedy stanę przed Panem, mógł wywołać i mnie jako „proboszcza, który pozostał człowiekiem”…

Na drodze pod Damaszkiem

Fot. ? kevron2001 -Fotolia.com
Fot. ? kevron2001 -Fotolia.com

Są życiowe wyprawy i podróże, gdzie człowiek bardzo pewny tego, co robi, chciałby zmienić świat, ale na jego drodze życia staje Chrystus i powala go na ziemię, jak w przypadku Szawła z Tarsu, znanego później jako św. Paweł – Apostoł Narodów.  Moja wyprawa życia, jaką podjąłem w dniu, gdy powiedziałem Bogu „tak”, aby podjąć przed Nim i dla Niego służbę jako kapłan dziś zmienia się w sposób zasadniczy.

Przed chwilą odebrałem z rąk Księdza Arcybiskupa Stanisława Budzika akt nominacyjny, powierzający mi obowiązki proboszcza parafii p.w. Nawrócenia Św. Pawła w Lublinie. Kilka dni temu, kiedy otrzymałem tę propozycję od Metropolity Lubelskiego – ks. Arcybiskupa, otrzymałem także radę, aby dogłębnie porozmawiać o tym z Panem Bogiem, zanim udzielę ostatecznej odpowiedzi. Te kilka godzin stało się dla mnie prawdziwym darem. Pan bowiem przypomniał mi Swoje słowa, które towarzyszyły mi przez ostatni czas: „Wystarczy Ci mojej łaski” (2 Kor 12,9), zaś ludzie których poprosiłem o modlitwę, nie wiedząc dokładnie jaką decyzję mam do podjęcia, odpowiedzieli pozytywnie na moją prośbę, a że Pan także przez ludzi daje nam więcej, niż to, o co Go prosimy, oprócz modlitwy dostałem też takiego SMS a: „Karol Wojtyła też nie był gotowy na bycie Papieżem. A trafił do serc wszystkich ludzi. Trzeba zaufać i zaryzykować. Pozdrawiam.” Można by rzec „łatwo powiedzieć”, zwłaszcza, kiedy ktoś nie wie, o co chodzi, a daje takie rady, ale Pan ma różne sposoby, żeby zwrócić nam uwagę na rzeczy ważne i poddać pod rozwagę także to, co wydaje się oczywiste.

Jeśli człowiek wierzy, to Słowo Boże staje się takim, jakim winno być dla nas zawsze – żywym i skutecznym. „Wszystko mogę w Tym, Który mnie umacnia” (Flp 4,13), powtarzamy sobie zwykle w różnych sytuacjach tyle razy, zazwyczaj wtedy, gdy chcemy pocieszyć się słowami Pisma. Tym razem trzeba mi przyjąć te słowa, jako motto posługi kapłańskiej na najbliższy czas, aby pamiętać, że sam z siebie nie mogę nic, i lepiej, abym sam nic nie robił, jeśli nie będzie taka wola Najwyższego. To Jemu powierzam raz jeszcze moje życie, Jemu zawierzam ludzi, z którymi pracowałem i tych, do których pójdę i raz jeszcze dziękuję za wszystko, czym obdarowuje mnie każdego dnia. Przełożonym dziękuję za okazane zaufanie i życzliwość. Obiecuję modlitwę i pamięć przed Bogiem. Podobnie jak posługując w Centrum, tak i dziś proszę Boga, abym zawsze na pierwszym miejscu umiłował Jego Samego i sprawy Jego Królestwa, zaś w stosunku do ludzi – czy to parafian, czy współpracowników, przyjaciół czy „nie – przyjaciół” zawsze najpierw był bratem w Chrystusie, później zaś proboszczem czy przełożonym.

Tego człowiek uczy się całe życie i niejednokrotnie „oblewa praktyczny egzamin” będąc zmuszonym uczyć się tej samej materii raz jeszcze. Za szczególną lekcję z przedmiotu „miłości braterskiej” chciałem podziękować mojemu współpracownikowi w Centrum – Przemkowi, który przez cały czas naszej współpracy powtarzał mi: „nie traktuję księdza jako szefa, ale jak przyjaciela”… Dawał od siebie więcej, niż musiał i zawsze był gotowy do pomocy. Tak obdarowany człowiek może odpowiedzieć jedynie na dwa sposoby. Pierwszy, poprzez modlitwę, drugi, przez „podanie dalej” takiego stylu i „zarażenie” innych takim sposobem patrzenia na świat. Czy mi się to udało? Nie wiem, ale głęboko ufam, że Pan, Który zna tajniki każdego ludzkiego serca, także z tych nieudolnych, choć szczerych chęci i pracy swego niegodnego sługi wyprowadzi jakieś dobro. Panu Bogu polecam i modlę się o umocnienie w wierze, moich dotychczasowych współpracownic w Centrum Jana Pawła II – Pań Gosi i Kingi, którym z serca dziękuję za ich gorliwość, solidność i przykład osobistej wiary oraz zaufania Panu Bogu. Dziękuję im za wspólne dzieła, jakie udało nam się zrealizować – Pielgrzymkę dla Uczczenia Roku Świętego Jana Pawła II, Marsz Życia czy Festyn z Janem Pawłem II. Odchodzę z Centrum Jana Pawła II spełniając swoje największe marzenie, jakie towarzyszyło mi przez ostatni rok – mając czyste sumienie i mogąc spojrzeć w oczy każdemu, z kim Bóg zetknął mnie w czasie tej niełatwej posługi.

Dziś, czując się trochę jak Szaweł pod Damaszkiem, wspominam słowa, jakie Apostoł Narodów napisał wiele lat później: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem„, (2 Tm 4,7). Teraz czas iść z przesłaniem wiary, nadziei i miłości dalej, tam, gdzie Bóg zechce posłużyć się mną w dziele do którego zechce mnie przeznaczyć.

Przede mną ogrom pracy, zarówno duszpasterskiej, jak i szybkiego uczenia się spraw związanych z administrowaniem parafią. Przez ostatni czas powtarzałem moim współpracowniczkom w Centrum Jana Pawła II, że jedyną odpowiedzią, na wszystko, co dzieje się wokół nas może i musi być świętość. Innej drogi zwyczajnie nie ma. Kiedy pielgrzymuje się do ważnych miejsc związanych z naszą wiarą, w kraju czy za granicą, człowiek utwierdza się w wierze, że historię świata pisali nie tyle królowie, cesarze i dostojnicy, ale przede wszystkim święci. Czasem bez grosza przy duszy, jak św. Ojciec Pio, czasem poszukujący swojej drogi życia – jak św. Antoni, innym zaś razem, do bólu pewni swojego, póki nie zostali powaleni na ziemię przez Chrystusa – jak św. Paweł, lub mistrzowie zawierzenia i Boży Pielgrzymi, jak św. Jan Paweł II. Te dzieła, jakich Pan dokonał przy ich udziale okazały się najtrwalsze. Świętość jest podstawowym powołaniem człowieka, świeckich i duchownych i w tym jako bracia i siostry w Chrystusie możemy i powinniśmy sobie pomagać. Zadaniem proboszcza jest modlić się i prowadzić swoich parafian do świętości. Poprzez modlitwę, życzliwość, aktywność duszpasterską i społeczną. Dziś na progu podjęcia tej odpowiedzialności o tę jedną, jedyną, lecz najważniejszą rzecz, jaką jest modlitwa ośmielam się Was prosić. Do zobaczenia w parafii p.w. Nawrócenia św. Pawła w Lublinie.

Wasz brat w Chrystusie – ks. Mirosław Matuszny

Myśli o poranku

Fot. - ? tinx - fotolia.com
Fot. – ? tinx – fotolia.com

Ileż to razy, aby stworzyć coś nowego, warto i należy spojrzeć wstecz na to, co do tej pory udało się skomponować. Sobota o poranku, powinienem zacząć pisać kazanie i uzupełnić kilka rzeczy, na które nie starczyło czasu w ciągu tygodnia. Zbierając myśli przeglądam stare wpisy na blogu. Z utęsknieniem wspominam chwile, kiedy miałem czas, aby w tym miejscu każdego dnia pojawiły się nowe treści. Czytam fragmenty dawnych postów, przeglądam zapisy starych rozmów próbując raz jeszcze zrozumieć odpowiedzialność, jaka spoczywa na nas ludziach, którym Bóg powierzył dar utrwalania i przekazywania swoich myśli słowem pisanym i mówionym.

Najciekawsze jednak okazują się rozmowy, w których w zupełnie innej sytuacji człowiek stara się dawać drugiemu dobre rady, a po czasie czytając te same treści zaczyna ów dialog odnosić bardziej do siebie niż do bliźnich. O tak! Bóg stawiając na naszej drodze dobrych ludzi, przygotowuje nas do tego egzaminu, który kiedyś będziemy mieli zdać przed Nim samym. Tu na ziemi mamy czas, aby być dla siebie dobrymi nauczycielami, braćmi i siostrami w wędrówce przez świat, prowadzącej do miejsca, gdzie przemijające wartości doczesne okażą się niewiele więcej warte niż wczorajsza gazeta. Jakże śmieszne i małe wydaje się z perspektywy wiary poświęcanie czasu i życia na zdobywanie różnymi sposobami rzeczy, z których nic nie zabierzemy ze sobą przechodząc przez granicę istnienia.

Jaką trzeba mieć zainstalowaną „życiową nawigację”, aby dać się ogarnąć duchem tego świata i pędzić przed siebie wprost na zatracenie? Kogo trzeba słuchać, aby komunikaty i ostrzeżenia jakie Dobry Bóg daje nam w czasie tej podróży przez „CB naszego sumienia” ignorować i zagłuszać jak kiedyś zagłuszano „Wolną Europę?

Napisałem kiedyś na tymże blogu: „Ciekawym więc, jak wyglądałby dziś mędrzec, który z zapaloną świecą czy pochodnią zawitałby do naszych szkół, parafii, szpitali i urzędów pytając, czy nie widzieli tu jakiegoś człowieka. Wszakże bycie nawet świetnym specjalistą w danej dziedzinie, to tylko biegłe rzemiosło, bycie zaś specjalistą, który jest człowiekiem, to prawdziwy artyzm na miarę planów Tego, którego Jednorodzony Syn dla nas ludzi, będąc Odwiecznym Bogiem, stał się człowiekiem.” Sobota o poranku i kolejny łyk dobrej, włoskiej kawy. „Przegląd wydarzeń tygodnia” i tych, co dopiero nadejdą: Kazanie, katecheza, koncerty, Pielgrzymka do Włoch i Marsz życia… Spotkałem i spotykam wciąż tylu ludzi, na których wskazałbym owemu mędrcowi, i powiedział: Zobacz, na świecie wciąż żyją jeszcze ludzie, wciąż można spotkać człowieka pisanego przez duże „C”, który czytając Ewangelię uważa ją za treść swojego życia, niepozwalając odłożyć jej na półkę pomiędzy baśnie i pobożne legendy.

Spoglądam przez okno, na chmurzące się niebo, na budzącą się do życia przyrodę niepewne jutro, i tylko ten głos, który dochodzi zza zasnutego chmurami nieba, transmitowany przez przekaźnik ludzkiego sumienia każe mi na nowo pytać samego siebie, „co odpowiesz Bogu, gdy kiedyś cię zapyta, czy byłeś człowiekiem…

Życie nierówne życiu

Fot. ? fusolino - Fotolia.com
Fot. ? fusolino – Fotolia.com

Ile warte jest ludzkie życie? Takie pytania stawiamy sobie w sytuacjach, gdy zbrodnia dokonana w jakimkolwiek zakątku globu, nagłośniona za pośrednictwem środków masowego przekazu wzburzy tzw. opinię publiczną. Chcielibyśmy wówczas wierzyć, że tak jak wmawia się to nam od przedszkola, przemoc, terroryzm, zabijanie zawsze spotka się z potępieniem w oczach świata, który po dwóch tragicznych wojnach światowych oraz stanięciu na krawędzi atomowej zagłady w czasach tzw. wyścigu zbrojeń i zimnej wojny zrozumiał, że zabijanie i nienawiść prowadzą donikąd. Rzeczywistość jednak okazuje się diametralnie inna.

Oto kiedy ginie w zamachu dwunastu Europejczyków, świat bez namysłu utożsamia się nie tyle z nimi, co ze szmatławcem gardzącym religią, w tym chrześcijaństwem. Kiedy giną tysiące chrześcijan, tak jak kilka dni temu w Nigerii, tylko dlatego, że są chrześcijanami, świat milczy. Tak wygląda tzw. równość. Niestety, co dnia przekonujemy się, przepraszam, co dnia ludzie, którzy potrafią czytać i słuchać ze zrozumieniem, mogą przekonać się, że owo „szczere oburzenie” wyrażane jest w ściśle określonych sytuacjach, w innych zaś mimo zbrodni dokonywanych na setkach, tysiącach ludzi, ich życie wydaje się w oczach świata o wiele mniej warte. Wielu uważa to za „przeoczenie”, lub zwyczajnie za nieistotne. Czasem inni próbują tłumaczyć, że to dlatego, iż Paryż jest blisko, a Nigeria daleko.

„Żadnej wolności dla wrogów wolności”, głosi dewiza Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Od tamtych czasów więc, wszelkiej maści wyzuci z moralności rewolucjoniści, głosiciele libertynizmu i moralnego luzu, stali się jak uwolniony ze zdobytej Bastylii Markiz de Sade (Od nazwiska którego wzięła się nazwa tego, co określamy dziś mianem „sadyzm”) ikoną wolności. Nic więc dziwnego, że na jej przeciwnym biegunie znalazło się chrześcijaństwo. To właśnie ta religia stała stoi dziś na celowniku wszelkiej maści lewackich ideologii, pretendujących do „awangardy wolności”.  Wszystko więc, co niszczy chrześcijaństwo staje się „miarą wolności”. Marsze zboczeńców, bluźniercze przedstawienia, seksualizacja dzieci i młodzieży, propagowanie powszechnego zepsucia. Tak wygląda współczesny front walki przeciwko chrześcijaństwu, i co ważne przeciwko ludzkości. Na tak wyjałowiony grunt trafia więc idea dżihadyzmu. Walki z zepsuciem przy pomocy wszelkich dostępnych środków, w tym przy pomocy terroryzmu.

Tymczasem szerzenie cywilizacji wrogiej życiu, aborcja eutanazja, związki sodomickie zataczają coraz szerszy krąg. Wskaźniki demograficzne w Europie mówią same za siebie. Nasz kontynent wymiera. Wolność rozumiana jako swawolna prowadzi do zguby. Decydenci z wysokości brukselskich gabinetów nawet już tego nie kryją. Oto zakazuje się tradycyjnych żarówek, termometrów rtęciowych, ba, swojego czasu media informowały, że w „trosce o zdrowie dzieci” będzie zakaz sprzedawania chipsów w szkolnych sklepikach, ale na szczeblu europejskim podejmuje się decyzje, że tabletka wczesnoporonna ma być dostępna w aptekach bez recepty. I to w całej Unii, zaś nasi administratorzy mieniący się rządzącymi, potulnie, wbrew zapisom polskiej konstytucji i polskich ustaw zapowiadają, że się podporządkują. Trucizna zabijająca poczętą ludzką istotę, a zarazem mogąca wywołać wyjątkowo opłakane skutki w organizmie kobiety, ma być dostępna niczym tik-taki. Mądremu dość.

Wracając więc do tytułowego zagadnienia, przychodzi do głowy smutna refleksja. Życie życiu nierówne. Na tym Bożym świecie, jest jednak cień nadziei. Jest nim właśnie chrześcijaństwo. Zwalczane zarówno przez lewackich ideologów, jak i terrorystów spod znaku Boko Haram czy ISIS konsekwentnie, gdy jedni karabinami w Nigerii, na Bliskim Wschodzie czy w Azji próbują wymordować uczniów Chrystusa, drudzy w Europie i Ameryce paragrafami, demoralizacją i bluźnierczymi pokazami, uczynić z chrześcijan ludzi drugiej kategorii, by nie przeszkadzali w dalszym szerzeniu cywilizacji śmierci, ci właśnie chrześcijanie, w odpowiedzi na terror organizują nabożeństwa pokutne i przebłagalne, modlą się o pokój a nawet za dusze zamordowanych bluźnierców, i w świecie, gdzie gdzie coraz więcej pojawia się tych, którzy zabijają ludzi w imię Boga, owi chrześcijanie konsekwentnie wyznają Boga, i głoszą wiarę w Boga, który pozwolił się zabić za człowieka, aby zmartwychwstając dać nam nowe życie.