Miesięczne archiwum: luty 2014

(Nie)głupie pytania

Fot. ? JackF - Fotolia.com
Fot. ? JackF – Fotolia.com

„Czy ja zadaję głupie pytania?” Usłyszałem dziś tuż po zakończonej lekcji, na której mówiliśmy o sakramentach w służbie wspólnoty. „Nie, Julia, Twoje pytania nie są głupie. Są bardzo dojrzałe”, odpowiedziałem mojej szóstoklasistce, którą zainteresowała sytuacja osób rozwiedzionych w Kościele.

Bardzo lubię katechezę w tej klasie. Mimo, że czasem trzeba przywołać do porządku jedną czy drugą osobę, tryskającą specyficznym poczuciem humoru i to w najmniej odpowiednim momencie, uczniowie starają się rozumieć, co się do nich mówi. Zabierają głos, pytają, szukają odpowiedzi. Tym razem otrzymałem całą serię bardzo poważnych i dojrzałych pytań, w których nie było nic z medialnego szumu wokół tego tematu. „Proszę księdza, dlaczego jak ktoś popełnił błąd, zostaje wykluczony na resztę życia?” Próbuję odpowiadać tak, aby bystry umysł szóstoklasistki mógł dostrzec przymierze Prawdy i Dobra w moralnym nauczaniu Kościoła, które służy człowiekowi. Przywołuję adhortację bł. Jana Pawła II „Familiaris consortio”, w której Papież pisze, że osoby, które po rozpadzie małżeństwa nie zawarły nowego związku mogą i powinny brać czynny udział w życiu sakramentalnym Kościoła, co więcej, wskazuje, że winna ich w tym wspierać wspólnota Kościoła w której żyją.

Ledwo zdążyłem zakończyć moją wypowiedź, Julia stawia kolejne pytanie” „Proszę księdza a mają ci ludzie to wsparcie o którym mówi Ojciec Święty?” W tym momencie odezwał się dzwonek oznajmiający koniec lekcji, a ja poczułem się jak uczeń, którego ów dzwonek wybawił właśnie od trudnego, bardzo trudnego pytania. Zdążyłem więc złożyć Julii i klasie obietnicę, że wrócimy do tematu w poniedziałek, a wychodząc na przerwę zostałem przez nią poproszony o odpowiedź na pytanie od którego zacząłem wpis.

Pomyślałem sobie, że gdyby ludzie stawiali sobie poważne pytania zawczasu, mniej byłoby takich właśnie dramatów, gdzie szaleńcza, młodzieńcza miłość zostaje po latach nazwana pomyłką i kończy się rozpadem ważnego małżeństwa. Przecież wsparcie wspólnoty Kościoła, to nie tylko reagowanie w sytuacji kryzysowej. To także, a właściwie przede wszystkim przypominanie wiernym o godności małżeństwa i jego nierozerwalności. Wspieranie ich w organizowaniu życia religijnego, kiedy jako młode małżeństwo będą potrzebowali na nowo odnalezienia swojego miejsca w parafii i Kościele. Poza tym kryzys w każdym małżeństwie od czegoś się zaczyna. Wkraczanie, kiedy jest już „pozamiatane” to trochę jak liczenie na cud. Owszem, zdarzają się i cuda, ale z kryzysem w małżeństwie jest jak z rakiem. Im wcześniej wykryty, tym większa szansa na wyleczenie…

Dlatego też domaganie się rezygnacji przez Kościół z nierozerwalności małżeństwa jest nie tylko kwestionowaniem nauczania Pana Jezusa zawartego w Ewangelii, ale też osłabianiem szans małżonków na prawdziwe małżeńskie szczęście. Jest jak powiedzenie człowiekowi kuszonemu przez nałóg: pij śmiało, jak się uzależnisz dalej będziemy cię kochać i troskliwie zajmiemy się tobą. Czy nie potrzeba raczej uczyć się odpowiedzialności i prawdziwej przyjaźni, zanim powie się kocham i „nie opuszczę cię aż do śmierci?”

Katecheza w szkole czy przy kościele?

Fot. ? Africa Studio - Fotolia.com
Fot. ? Africa Studio – Fotolia.com

Jutro piątek. Mój szkolny dzień. Przeglądam raz jeszcze to, co będzie przedmiotem moich katechez. Robię także przegląd najnowszych wiadomości i mimo woli dostrzegam kolejną polemikę na temat miejsca katechezy w Polsce. Aż dziw bierze, jak ludzie nie mający do czynienia z katechezą „uszczęśliwiają na siłę” Kościół postulując powrót do salek katechetycznych, pisząc, że młodzież ma słabą wiedzę po lekcjach religii w szkole, przestaje chodzić do kościoła, a poza tym w szkołach redukuje się inne przedmioty.  Dla tych, którzy spoglądając wstecz są przeciwni religii w szkole mam kilka zasadniczych pytań.

Po pierwsze, czy jak słabego katechetę przeniesiemy z sali szkolnej do katechetycznej, to od razu poprawi się wiedza religijna Polaków? Warto może zastanowić się, choć pytanie zabrzmi wręcz nieprawdopodobnie, skąd się biorą katecheci w szkołach?

Po drugie, kto będzie w stanie napisać plan zajęć dla katechezy odbywającej się poza szkolną siatką godzin, z uwzględnieniem zajęć pozalekcyjnych, kół zainteresowań dzieci?

Po trzecie, czy redukując godziny z innych przedmiotów redukuje się też zajęcia z WF? Religia dobrze prowadzona jest jednocześnie lekcją, gdzie dzieci i młodzież ćwiczą swoją kondycję z człowieczeństwa i chrześcijaństwa. Czasem zwyczajnie po ludzku w odhumanizowanym świecie chcą „przymierzyć świat w którym żyją” do wartości, jakie głosi się na katechezie.

Jak natomiast poprawić efektywność katechezy? Odpowiedź równie banalna, co niewykonalna w polskiej rzeczywistości: Po pierwsze, nie zmuszać do pracy w katechezie tych księży, którzy się do tego nie nadają, nie potrafią lub nie lubią. Męczą siebie i katechizowanych. Niech się zajmą innymi czynnościami duszpasterskimi, których póki co nie brakuje. Czy wszyscy księża dla zasady muszą robić wszystko? Co zaś do katechezy świeckich. Może warto zaproponować katechetce, która nie ma o tym pojęcia i czas upływa jej na walce o byt, a ma tzw. trudną sytuację finansową, aby zamiast uczyć religii gotowała proboszczowi jako gospodyni. Chyba, że troska o jakość strawy duchowej przegra z troską o jakość stawy doczesnej…

Po drugie, pozwolić katechizowć tym, którzy to lubią,  jeśli tylko mają dobry kontakt z dziećmi i młodzieżą, mają coś więcej do powiedzenia niż tylko „bo ja tak mówię” mianując ich prefektami bez obciążania ich obowiązkami, które z powodzeniem mogą wypełnić inni księża, niekoniecznie „czujący” katechezę. Rzadko który nauczyciel pracuje równolegle w innym zawodzie. Jeśli katecheza dla księdza jest „zajęciem dodatkowym”, o czym utwierdza w takim przekonaniu księży katechetów zdecydowana większość proboszczów, to o czym mówimy?

Po trzecie wreszcie, warto posłuchać, popatrzeć i zastanowić się, kogo wspiera się kwestionując zasadność katechezy w szkole. Gdyby faktycznie produkowała ateistów, te ugrupowania, które są dziś jej przeciwne, hojnie dotowałyby te lekcje, zacierając ręce, że znienawidzony przez nich katolicyzm wykańcza się własnymi rękami.

Po czwarte wreszcie, w wielu firmach świeckich jest tzw. system motywacyjny. Za dobrze wykonaną robotę jest premia. Za nadgodziny dodatkowa zapłata lub wolne do odebrania. Tymczasem w wielu diecezjach w Polsce księża katecheci mają „obcinane” wynagrodzenie pobierane w szkole, a to celem „wyrównywania szans” z tymi, co nie uczą, a to tytułem wspomagania wielu skądinąd szlachetnych celów. Tak jakby katecheta szedł do szkoły tylko dla pieniędzy a wracając do domu nudził się z nadmiaru czasu. Kiedyś złożyłem propozycję jednej z moich najtrudniejszych klas, kiedy zaczęli mi wypominać, że pobieram wynagrodzenie za pracę w szkole. Propozycja brzmiała. Moja pensja z całego miesiąca za jeden dzień z ich klasą dla rodzica, który się na to zgodzi. Do dziś nie ma chętnych.

Reasumując, jako podsumowanie tych refleksji przywołam epizod z życia bł. Matki Teresy z Kalkuty. Pewien dziennikarz widząc jej posługę wśród umierających nędzarzy z Kalkuty wykrzyknął: Matko, ja bym nie robił tego nawet za milion dolarów! Na co Matka Teresa odpowiedziała bez wahania: „ja też!”

Między miłosierdziem a zemstą

Fot. ? Roman Bodnarchuk - Fotolia.com
Fot. ? Roman Bodnarchuk – Fotolia.com

Kiedy podałem dziś w szkole  intencję do modlitwy przed katechezą „o pokój na Ukrainie” usłyszałem dość szybko: „tam już się wszystko skończyło”. Cóż, dzieci są dobrze poinformowane. Tym razem jednak chyba  moi milusińscy ocenili sytuację zbyt pochopnie. Co takiego się skończyło? Strzelanie do ludzi? Daj Bóg, żeby tak było. Czy skończyła się groźba niepokojów społecznych w całym państwie? Tego już nawet najbardziej wytrawni komentatorzy nie są pewni. Czy jednak skończyła się nienawiść, wzajemny rachunek krzywd, poczucie wyrządzonej krzywdy? Nawet wczoraj, kiedy mówiłem kazanie i pokazałem wydrukowane zdjęcie przedstawiające zabitych na Ukrainie stawiając  następnie pytanie, czy ktoś odważyłby się powiedzieć ich rodzinom, to co głosi Ewangelia, aby miłować swoich nieprzyjaciół, miałem wrażenie, że wierni uznali to za pytanie retoryczne.

Tymczasem Ewangelia to nie utopia. To jedyny, sprawdzony lek na współczesne bolączki świata. Niestety, Ewangelia bywa wykrzywiana i przedstawiana w takim zwierciadle, że nawet ludzie wierzący tracą z pola widzenia sens jej zastosowania, zwłaszcza w najbardziej radykalnych fragmentach.

Wydaje się nam często, że Ewangelia oznacza bezradność, słabość, poddaństwo. Tymczasem Ewangelia nie znosi odpowiedzialności. Nie neguje potrzeby zaprowadzenia sprawiedliwości i ukarania winnych. Przestrzega jednak przed nienawiścią. Traktowaniem tego, jako swoistego odwetu. To w sercu człowieka rodzi się miłość i nienawiść. Przebaczenie i pragnienie zemsty.

W naszej ojczyźnie do dziś pokutujemy za pomieszanie pojęć, gdzie pod hasłem miłosierdzia oprawcy z przeszłości wiodą spokojne i dostatnie życie, podczas gdy ci, którzy oddali Polsce wszystko, zastanawiają się jak związać koniec z końcem. Zdrajcy nazywani są „ludźmi honoru”, a zwykli ludzie przestają widzieć sens życia w kraju, gdzie prawo służy silniejszym zamiast bronić pokrzywdzonych.

Historia wcześniej czy później da zapewne odpowiedź, co tak na prawdę zdarzyło się w minionym tygodniu w Kijowie i na całej Ukrainie. Następne tygodnie i miesiące pokażą, czy ofiara i poświęcenie ludzi na kijowskim „Majdanie: nie zostanie zmarnowane. Natomiast my oprócz modlitwy o pokój na Ukrainie módlmy się, abyśmy zrozumieli, że prymat miłosierdzia nad sprawiedliwością nigdy nie może oznaczać tworzenia takiego prawa, które służy przestępcom a nie ofiarom.

Ukraiński dramat

Fot. ? krivinis - Fotolia.com
Fot. ? krivinis – Fotolia.com

To, że końcówka igrzysk w Soczi będzie sygnałem do rozpoczęcia „igrzysk” na Ukrainie było wiadomo od dawna. Można było mieć jeszcze nadzieję na cud, ale taka nadzieja, jeśli chodzi o świat polityki przychodzi z trudem. Wiadomości, które dziś docierają zza naszej południowo wschodniej granicy z jednej strony przerażają,  z drugiej każą postawić sobie pytanie o moralność w polityce. I to tej polityce z samej góry.

Ludzie zgromadzeni na planu Kijowa, marzący o dołączeniu do tzw. Wolnego Świata i wyrwaniu się z objęć Wschodniego Sąsiada zostali zostawieni sami sobie. Dla nas Polaków zasadnym jest postawienie retorycznego pytania: „skąd my to znamy?”

Od samego początku tego kryzysu można mieć było mieszane uczucia. Z jednej strony wschodni imperializm, mający w głębokiej pogardzie wolność, prawa narodów do samostanowienia i szacunek dla prawdy, z drugiej marzenia o Wolnym Świecie, który o czym przekonujemy się każdego dnia jest coraz mniej wolny i niezależny sprawiały, że z jednej strony chciałoby się powiedzieć, Ukraino, odwagi i do przodu, a z drugiej, nasuwa się pytanie, co jest „z przodu”?

Unia Europejska z szalejącym laicyzmem, wciskaniem sodomickich ideologii państwom członkowskim, nazywaniem ludobójstwa dzieci nienarodzonych „prawem kobiet” to chyba nie kwintesencja marzeń ludzi z kijowskiego placu, gotowych stanąć oko w oko z uzbrojonymi funkcjonariuszami ukraińskich służb? Poza tym Unia w obecnym kształcie z socjalistyczną polityką, gdzie ślimak jest rybą lądową, a urzędnicy w Brukseli wiedzą lepiej, jak wydawać pieniądze zarobione w Lublinie czy Warszawie zwyczajnie, według zasad zdrowego rozsądku musi paść, wcześniej czy później. Nie jest w stanie dać ani wolności, ani dobrobytu, jak nie były w stanie go dać imperia i systemy budujące na kłamstwie i pogwałceniu praw natury.

O co więc modlić się w te chwile, w których dokonuje się nowy podział Europy i świata? Chyba o łaskę opamiętania się ludzi zajmujących się polityką, aby nie zapomnieli, że politykiem się bywa – człowiekiem się jest. Człowiek zaś to istota, która została stworzona na obraz i podobieństwo Boże, odkupiona krwią Jezusa Chrystusa, powołana do szczęścia wiecznego. Więc? Rozwiązanie jakiegokolwiek kryzysu w Polsce, na Ukrainie czy gdziekolwiek indziej będzie możliwe tylko wtedy, jeśli ludzie stojący na przeciwko siebie zobaczą w drugim człowieku swojego brata, z którym trzeba rozmawiać, a nie do niego strzelać. Bo ani Unia, ani Rosja, ani nawet Stany Zjednoczone, Chiny i Indie razem wzięte nie przyniosą nam raju na ziemi. Początek ludzkiego szczęścia znajduje się w sercu człowieka. Tam zaczyna się inne Królestwo, które kierując się zasadami Ewangelii może uczyni także ten świat bardziej ludzkim.

To moja sprawa!

Fot. ? yuryimaging - Fotolia.com
Fot. ? yuryimaging – Fotolia.com

Pamiętam kilka lat temu, katechizowałem młodzież w klasie, w której trzeba było „walczyć o przeżycie”. Im zdolniejszy uczeń, tym gorszą, bardziej niegrzeczną i roszczeniową postawę prezentował. Kiedyś zaproponowałem więc tym chłopcom, że może oni poprowadzą lekcję, skoro na moich tak źle się zachowują. Zgodzili się i skomentowali że na ich lekcji wszyscy będą grzeczni, bo oni zrobią to ciekawie. Dostarczyłem więc im niezbędne pomoce, pozwoliłem nawet pytać i wstawiałem proponowane oceny, jeśli spełniałyby kryteria systemu oceniania. Po kilku minutach było już kilka ocen niedostatecznych za odpowiedź (nota bene postawionych ich najlepszym kolegom)  i chaos w klasie. Ci, którzy mieli najwięcej zastrzeżeń do sposobu prowadzenia przeze mnie lekcji, skwitowali krótko zachowanie swoich kolegów: „z idiotami nie da się nic zrobić”.

Od tamtego czasu minęło ładnych parę lat. Proces zmian w edukacji idzie śmiało do przodu, i to nie tylko tych odgórnie zaplanowanych. Swojego czasu po wpisie „Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś” rozgorzała na moim blogu dyskusja, gdzie jednym z najczęściej przywoływanych argumentów milusińskich było tytułowe stwierdzenie „to moja sprawa”. Nie minęło więcej niż kilka tygodni, a już zdążyłem przeczytać na internetowych forach, co zresztą inni nauczyciele zdążyli już usłyszeć „w realu”, że to, czy się dziecko uczy w podstawówce czy nie, „to jego sprawa”!

Można by oczywiście w dalszym ciągu wpisu użalać się nad postępującym upadkiem obyczajów, tupetem małolatów, jednak bardziej owocnym może okazać się zastanowienie, skąd bierze się takie myślenie w wieku, gdzie nawet na wyjście z domu dziecko musi prosić za każdym razem o pozwolenie swoich rodziców?

Poczucie niezależności i podmiotowości wzmacniane jest poprzez nieustanne akcentowanie praw, w tym praw ucznia z subtelnym pomijaniem mówienia o obowiązkach. Stąd uczeń (wg niektórych uczniów oczywiście) ma prawo słuchać na szkolnej dyskotece tego, „na co ma ochotę”, ma prawo czytać książkę na lekcji, bo „temat go nie interesuje”, albo prezentowaną kilkuminutową ilustrację filmową którą „już widział” zamienić na słuchanie muzyki z własnej MP „trójki”, wreszcie ma prawo uczyć się lub nie, bo to przecież jego sprawa. Sytuacja nie wymagająca wręcz komentarza.

Jak więc uczyć dzieci odpowiedzialności? W jaki sposób uświadomić im, że nie tylko prawa ale i obowiązki definiują kogoś, kto chce sam stanowić o sobie? W wielu rodzinach, czy to ubogich, czy lepiej sytuowanych zdarza się, że dziecko nie musi troszczyć się o nic. Wszystko mu „się należy”. Może to już pierwszy błąd, który skutkuje postawą roszczeniową, w której liczą się tylko prawa? Na drugą „lekcję” takiego postępowania pracujemy w szkołach często już my sami, jako nauczyciele. Ustępowanie dzieciom dla „świętego spokoju”, udawanie, że wierzymy w usprawiedliwienia które zioną kłamstwem rodziców na odległość, często w sytuacjach, gdy sam rodzic nie ma pojęcia co działo się wtedy z jego dzieckiem, kiedy nie było go w szkole, wreszcie wyręczanie rodziców z zadań, w których nikt ich nie zastąpi. Tak zbiera się ten wstydliwy bagaż.

Poruszając ten temat warto dodać, że z biegiem czasu będzie coraz gorzej. Każdy totalitaryzm zaczynał od „wyręczania” rodziców w wychowywaniu ich dzieci. To przecież Mussolini, Hitler i Stalin „wiedzieli lepiej”, jak wychować „nowego człowieka”. Dziś nadchodzący totalitaryzm spod znaku gender zamierza deprawować dzieci już od przedszkola. Stąd bezczynność rodziców będzie spotykała się wręcz z „laickim błogosławieństwem” unijnych biurokratów. Żyjemy więc w czasach, gdzie mamy być może ostatnią już szansę na ocalenie dusz dzieci w dzieciach i zaszczepienie im pragnienia wzrastania w wierze i wiedzy. To zaś można osiągnąć tylko pokazując, że człowiek to istota, która ma nie tylko prawa, ale i obowiązki.

Polecane wpisy:

„Młodzieńczym okiem” – „O co chodzi z tym gender”

Serialowe życie

Fot ? contrastwerkstatt - Fotolia.com
Fot ? contrastwerkstatt – Fotolia.com

Prowadząc katechezę w starszych klasach szkoły podstawowej porusza się często jakąś ważną moralnie kwestię. Zwykle po stronie katechety leży dylemat, jak uwrażliwić na poważny problem dzieci, które mogły się z nim zetknąć, bądź jest prawdopodobieństwo, że zetkną się w niedalekiej przyszłości a jednocześnie przedwcześnie nie wprowadzić w brutalne realia świata tę część milusińskich, która żyje w błogiej nieświadomości problemów, przed którymi udało się ich do tej pory uchronić ich rodzicom. Zresztą niedawno poruszałem podobny wątek.

Rodzi się wówczas także pytanie, w jaki sposób udało się uchronić te nieliczne w klasie dzieci przed poznaniem życia od najgorszych z możliwych stron. a przestrzeni ostatnich lat, zwykle potwierdza się tu pewien schemat. Po pierwsze, ściśle reglamentowany dostęp do programów telewizyjnych oraz do komputera podłączonego do Internetu lub brak telewizora w domu, po drugie zainteresowanie rodziców dziećmi i odpowiadanie im na stawiane przez nie pytania, nawet jeśli wydają się rodzicom zbyt poważne, jak na wiek dziecka i po trzecie, wychowywanie w jasno określonym systemie wartości.

Gdzie bowiem dziecko może zweryfikować to, czego dowiaduje się mimochodem u rówieśników. U kogo ma uzyskiwać odpowiedzi na pytania, które prowokuje normalna ciekawość związana z poznawaniem świata albo w jaki sposób potwierdzi lub obali swoje przypuszczenia dotyczące życia, kształtujące się w umyśle i duszy dziecka? Jeśli nie zrobią tego rodzice, z pomocą przyjdą tu bardziej lub mniej pożądani „edukatorzy”.

Jedną z bardziej przykrych sytuacji, z jaką zdarza mi się zetknąć podczas katechezy w szkole, jest życie w „serialowym świecie”. Niestety dzieciom zdarza się dość często przyjmować świat prezentowany w serialach jako „samo życie”, lub „prawdę o życiu”. Stąd czasem dość spontaniczne komentarze: „ma ksiądz rację, było o tym w …….. (i tu pada tytuł serialu)”, lub „nieprawda, bo w serialu …… są tacy ludzie i oni są szczęśliwi”.

Warto jednak zadać sobie pytanie, czy mimo regulacji prawnych nakazujących informację o tzw. „lokowaniu produktu” dorośli są wystarczająco świadomi mechanizmów powstawania fabuły takich filmów? Ile to swojego czasu wychwycili sprytni dziennikarze wątków w większości emitowanych rodzimych seriali, gdzie w tym samym czasie ktoś uświadamia innym bohaterom filmów jak ważne jest np. płacenie abonamentu. Ostatnimi czasy można było przeczytać w prasie prawicowej i katolickiej o oswajaniu społeczeństwa z grzechem sodomskim, poprzez przedstawianie w serialach „szczęśliwych par jednopłciowych”, których największą bolączką jest brak możliwości zalegalizowania ich „związku” i niemożność adoptowania dzieci. Pominę już wspomniane wcześniej promowanie marek produktów, używanych przez bohaterów seriali. Przecież producenci filmów nie eksponują ich za darmo…

Pamiętam jeszcze jako kleryk dziwiłem się tym wszystkim zachwycającym się pierwszymi wprowadzanymi do polskiej TV serialami rodem zza Oceanu, że dają się wciągnąć w świat ułudy i relatywizmu moralnego. Już wówczas bowiem dało się zauważyć, że w owych serialach można znaleźć wszystko, oprócz …normalnej, moralnie żyjącej rodziny. Wszystko zaś po to, aby urabiać społeczeństwo i pod pozorem pokazywania jak wygląda życie, wpływać na jego kształt i podpowiadać ludziom, jak powinni je kształtować. O tym zaś, że podpowiedź ta ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem, co śledztwa serialowego „księdza z Sandomierza”, świadczy jeden z dowcipów na temat owego serialu. Otóż odpowiada on na pytanie, czemu Sandomierz jest najdziwniejszym miastem na świecie. Ponoć dlatego, że skoro jest w nim tak wielka przestępczość, że „Śledczy w sutannie” w tak małym mieście znajduje dwóch morderców tygodniowo, jeszcze mu roweru nie ukradli…

Temat zastępczy

Fot. ? gmmurrali - Fotolia.com
Fot. ? gmmurrali – Fotolia.com

Komu z nas nie zdarzyło się za szkolnych czasów „podpuścić nauczyciela”? Najczęściej, kiedy miała być kartkówka, dłuższe odpytywanie, czy zwyczajnie, jak pogoda bardziej usypiała, niż skłaniała do poznawania tajników wiedzy, lekceważonych często za naszych dziecinnych lat. Przecież każdy ma jakieś hobby, jakiegoś „konika”, gdzie zwyczajnie wystarczy rzucić temat i 3/4 lekcji już nie ma. Wówczas nikt z nas nawet nie pomyślał, że ten mechanizm może działać w dwie strony. Nauczyciel przychodzi rzuca temat pozornie nie mający nic wspólnego z lekcją i tak go moderuje, że klasa nie śpi, lecz nawet nie wiadomo kiedy aktywnie włącza się w realizowaną lekcję, a temat zapisany na koniec ujawnia prawdziwe zamiary nauczyciela.

Nie o szkole jednak mimo wszystko tym razem chciałem napisać. Posłużyłem się bliskim nam przykładem, aby zilustrować zjawisko, które w mediach i polityce nazywane jest „tematem zastępczym”. Otóż za czasów „słusznie minionych”, bywało, że na butelce z olejem naklejano etykietę z oranżady i tylko pieczątka przybita na środku informowała „olej roślinny – etykieta zastępcza”. Dziś tak na prawdę niewiele się zmieniło. Ulepszyły się techniki, zmieniły się środki przekazu, ale wciąż życie toczy się naprzód wg powiedzenia „my tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie”.

Dlatego też, choć na oglądanie telewizji zwyczajnie nie mam czasu, to nawet śledząc ostatnimi dniami Internet, nie da się nie zauważyć medialnego pojedynku na newsy który pozwolę sobie roboczo zatytułować „Trynkiewicz vs Stoch”. O ile w czasie Igrzysk zrozumiała jest radość z sukcesów naszego świetnego „lotnika”, który z biało-czerwoną szachownicą i to bez samolotu podbija rosyjskie niebo, wgrywając nie tylko złoto, lecz także odegranie w Rosji Mazurka Dąbrowskiego, o tyle słysząc o najsłynniejszym polskim pedofilu i licząc czas, jaki poświęcają mu media i politycy, ma się wrażenie, że stanowi on dla Polski większe zagrożenie, niż dwucyfrowa liczba rosyjskich rakiet SS 26 Stone, rozmieszczonych w ostatnim czasie przy granicy Polski, zdolnych przenosić głowice nuklearne, w zasięgu których znajduje się cała Polska i część Niemiec, po Berlin włącznie.

Tymczasem, jak głosi mądrość ludowa, aby być dobrze poinformowanym, nie należy zbytnio przejmować się tym, co mówią w rządowych, „sorry, niezależnych mediach”, ale wysłuchawszy tego, o czym mówią zadać sobie pytanie, O CZYM W TYM CZASIE NIE MÓWIĄ, CHOĆ POWINNI.

Nie mówią zaś np., komu tak spieszyło się 25 lat temu ze zniesieniem kary śmierci, że zamienił ją WSZYSTKIM, skazanym na taki wyrok na karę 25 lat więzienia, nie czekając na wprowadzenie do Kodeksu Karnego kary bezwzględnego dożywocia. Nie mówią też, kto oprócz osławionego już Trynkiewicza skorzystał jeszcze na tych regulacjach, i lada chwila znajdzie się na wolności. Trudno też doszukiwać się odpowiedzi, kto uchwaloną naprędce ustawę mającą naprawić błąd sprzed 25 lat przetrzymał trzy tygodnie Prezydentowi, tak że nie mógł podpisać jej zaraz po uchwaleniu, i komu zależy od czasu do czasu, aby Polacy zajęli się dyskutowaniem o skądinąd prawdziwych tragediach jak ta z Sosnowca lub ofiary pedofilii i innych zbrodni nijakiego Trynkiewicza, na które i tak nie mogą już wpłynąć, a nie zabierali głosu w sprawach, które przy odpowiedniej determinacji społeczeństwa można by jeszcze powstrzymać… Z mediów zniknął też chwilowo bulwersujący zdrową część społeczeństwa temat wprowadzania do szkół, przedszkoli i gdzie tylko się da ideologii gender, której szerzenie w Polsce ma zagwarantować ratyfikowanie międzynarodowej konwencji, na którą rządzący już się zgodzili. No cóż, niech Polacy zastanawiają się jak uchronić dzieci przed pedofilem Trynkiewiczem, a nie przed pedofilami na Unijnych salonach, dającymi pieniądze na to, aby w każdym europejskim przedszkolu i szkole dzieci skupiły się nie na własnych zdolnościach i potencjale, lecz ciele, które traktowane ma być jedynie jako źródło przyjemności. Przecież tak wychowane dzieci i młodzież to nieograniczony zasób łatwych do zdobycia ofiar przez każdego pedofila z portfelem wypchanym euro i dolarami.

W każdym razie zapewne nie jest to też jedyny temat, którzy „zarządzający informacją” starają się skutecznie ukryć, podrzucając co raz nowe „tematy zastępcze”. Życzę natomiast owocnych przemyśleń i dochodzeniu do niecierpiących zwłoki spraw, na które jeszcze mamy wpływ i którym możemy zaradzić, a o których nie napiszą tzw. „niezależne media”.

Kampania 2% – pomagam dwa razy więcej

Od stycznia do końca kwietnia nasze otoczenie zasypywane jest wszelkiego rodzaju billboardami, ulotkami, spotami reklamowymi informującymi o możliwości przekazania 1% przy rozliczaniu podatku dochodowego na rzecz organizacji pożytku publicznego. Opcji jest wiele. Od hospicjów, domów opieki, instytucji kulturalnych, przez kluby sportowe, po konkretne osoby zmagające się z różnego rodzaju problemami. Czasem aż ciężko się zdecydować. Także Caritas AL prosi o to, by skorzystać z tej okazji, która pozwala bez ponoszenia finansowych ciężarów wesprzeć naszych Podopiecznych.

02c_fcb_tlo_caritas2_815x315px

Ostatnie kilka miesięcy należy do przełomowych pod wieloma względami. Jednym z nich jest fakt, że zdecydowaliśmy się prosić o więcej. Prosimy o 2% – jeden przy rozliczaniu PIT-u (standardowo), drugi zaś z dobroci serca, wpłacając równowartość tego wyliczonego do Urzędu Skarbowego na konto.

Dlaczego 2%?

Ktoś może powiedzieć, że z naszej strony to zwykła zachłanność i pycha. „Wszyscy zadowalają się 1%, a oni oczywiście chcą więcej i więcej.” Ci bardziej nieprzychylni napiszą pewnie, że to „czarna mafia” chce się „nachapać”. Wiem, ostre słowa, ale spotykaliśmy się już z nimi niejednokrotnie. Lepiej, żebym to ja je napisała, bo jestem już w pewnym sensie odporna, niż żeby usłyszał je nastoletni wolontariusz, który chce pomagać i dumnie nosząc koszulkę z naszym logo, zostaje w taki sposób „zaatakowany” w samym centrum miasta.

Otóż z zachłannością może i mamy coś wspólnego, ale bynajmniej nie wynika ona z chęci odniesienia osobistych korzyści. Wynika ona z ogromu potrzeb ludzi, którym na co dzień pomagamy. Właśnie dzisiaj Mateusz i Ewelina wybrali się z wizytą do dwóch rodzin korzystających ze wsparcia Caritas. Ich miny po powrocie wyrażały więcej niż tysiąc słów.
– Wiecie, tam naprawdę jest ciężko. Babcia ma nowotwór, jej syn nie umie sobie z tym poradzić, nie pracuje, tak samo jak mama. Mieszkają na wsi w tylko jednym ogrzewanym pokoju z trójką dzieci. Mówią, że brakuje im na opał, że palą gałązkami, że chcieliby mieć ciepłe dresy, jakąś porządną czapkę, chociaż teraz już nie jest tak mroźno.”

Właśnie takie sytuacje pokazują nam, że warto prosić o więcej. No właśnie. Prosić. Na tym się skupiamy. My nie oczekujemy, nie wymagamy, po prostu prosimy. To od naszego Darczyńcy lub potencjalnego Darczyńcy zależy czy odpowie, przyzna nam rację, zaufa, postanowi włączyć się w to działanie. Jedno jest pewne, nie przestaniemy prosić, bo tacy ludzie, jak wspomniani przeze mnie wyżej, potrzebują tego, by ktoś wyciągnął do nich rękę. Chcemy pośredniczyć w pomocy, chcemy im pomóc znaleźć sposób na rozwiązanie trudnej sytuacji.

I na koniec krótka refleksja, która nasunęła mi się podczas pisania tego postu. Wiesz co jest istotą pomagania? DO-BRO-WOL-NOŚĆ. Czynię dobro będąc wolnym. Mnie to wystarcza. A Tobie?

Po więcej informacji dotyczących kampanii 2% – Pomożesz dwa razy więcej zapraszamy na www.2procent.pl i na naszego fanpage: www.facebook.pl/caritaslublin.

„Skomplikowane związki”

Fot. ? lassedesignen - Fotolia.com
Fot. ? lassedesignen – Fotolia.com

Tym razem zupełnie mnie rozłożyło. Od dłuższego czasu zastanawiałem się, co to są tzw. „skomplikowane związki”, w jakie wstępują (nie, nie ani przed ołtarzem, ani wobec urzędnika USC) stali bywalcy Facebook’a. Kiedy jednak przed chwilą zobaczyłem dzieci z piątej klasy SP z takim statusem, nie wiedziałem, żeby użyć starego, znanego określenia, „śmiać się czy płakać”?

Zanim się jednak zdecydowałem, postanowiłem nieco w ten sobotni wieczór się dokształcić z owego praktycznego „gender studies” i korzystając z Internetu poszukać co ma oznaczać takie sformułowanie. Otóż kilku prostych czynnościach przy moim komputerze, w tym po „odsianiu” przez tzw. filtr rodzinny wyników wyszukiwania, trafiam na obrazek faceta tulącego się do konia, grupę „obejmujących się tu i ówdzie ludzi”, oraz obrazek, jakiś demotywator, który przykuł moją uwagę. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Jeśli twój związek jest na tyle skomplikowany, że czujesz potrzebę zaznaczenia tego na Facebooku, jedynym wyjściem jest wyłączenie Facebooka i zajęcie się ratowaniem go, zanim będzie za późno”. Ot współczesna mądrość ludowa.

Na tym w sumie można by zakończyć badanie złożoności owych skomplikowanych związków, gdyby nie fakt, że coraz mniej mówi się o tym, z czego tak na prawdę rodzą się trwałe relacje między ludźmi, nazywane związkami. Koleżeństwo, przyjaźń, znajomość… Powoli odeszły w niepamięć. Dziś Facebook powoli staje się Urzędem Stanu Cywilnego, konfesjonałem, kościołem, a zarazem sądem, oskarżycielem i obrońcą jednocześnie, ośrodkiem badania opinii społecznej. I to wszytko „bez zbędnych formalności”. Ot wystarczy ustawić status, dać lajka i niby sprawy nie było.

Kiedy jednak pracuje się z ludźmi, wszystko jedno, ze starszymi, dziećmi czy młodzieżą, zwykle wraca się z tą samą konkluzją. Chcemy mieć wszytko, byle by bez wysiłku, bez zaangażowania, bez jakichkolwiek zobowiązań. Bo nam się wszytko zwyczajnie należy. Tymczasem przyjaźń wymaga „oswojenia przyjaciela” jak pisze Saint Exupery w „Małym Księciu”. Wówczas człowiek dla swojego przyjaciela nie jest już „jednym ze stu tysięcy innych ludzi.” Lecz nawiązanie relacji przyjacielskich wymaga wysiłku i rodzi zobowiązanie. „Jest się odpowiedzialnym za to, co się oswoiło”. To właśnie z przyjaźni rodzi się później jej najdoskonalsza forma czyli miłość. Niestety „nie ma sklepów z przyjaciółmi”, i nic pod tym względem od czasów Małego Księcia się nie zmieniło, dlatego także dziś, ludzie stają się coraz bardziej samotni. Kiedy zaś umiera przyjaźń, coraz trudniej o prawdziwą, dozgonną miłość. Szczęśliwy ten, kto na czas zrozumie, że bez żadnego wysiłku i bez zobowiązania jedyne co na pewno można to zmarnować sobie życie. Aby jednak zbytnio nie „moralizować” w ten sobotni wieczór, zakończę ten post słowami znanej piosenki:

Ulice odbijają szary smutek nieba 
w sercu czuję chłód samotnej nocy 
zapach czarnej kawy 
filiżanki ciepło 
jak przystań gdy wokół
burzy się szaleństwo 

Zasłonięte okna 
cieniste podwórza 
tych cichych dramatów 
sceny nie zliczone 
gdy sił mi brak śnię 
o słonecznych czasach 
tak wspólnie z tobą spędzonych 

Trudno tak razem być nam ze sobą 
bez siebie nie jest lżej 
lecz trzeba nam 
trzeba dbać o tą miłość 
nie wolno stracić jej 
nam nie wolno stracić jej 

Bez łaski!

Fot. ? Antonio Gravante - Fotolia.com
Fot. ? Antonio Gravante – Fotolia.com

Co znaczy słowo łaska? Kiedy używamy popularnego skrótu „bez łaski”? Życie pokazuje, że stosujemy go dość często. Na ogół ludzie nie lubią, kiedy ktoś „robi im łaskę”. „Jak masz mi robić łaskę, to daruj sobie!” „Nie chcę twojej łaski!” Można by wręcz powiedzieć, niech pierwszy rzuci kamień, komu nie zdarzyło się użyć tych zwrotów? Kiedy tylko możemy sobie dać radę bez czyjejś „łaski” zdecydowanie wybieramy takie rozwiązanie.

Zastanawiające jest, że w tym samym czasie, kiedy mamy do czynienia z księdzem w kancelarii parafialnej, lubujemy się w używaniu sformułowania „co łaska”. Pisałem już kiedyś na tym blogu, że to zwrot wyjątkowo niefortunny, zaczerpnięty z zakonów żebraczych. Przecież odprawiając mszę, spowiadając, idąc do chorego, ucząc katechezy nikomu ŁASKI nie robię. Czemu więc tak wielu lubuje się wręcz w zaznaczaniu, że cokolwiek złożą na ofiarę, to jest z ich łaski? Zwrotem, który ma mocne chrześcijańskie uzasadnienie jest natomiast słowo „ofiara”. Ofiarujemy swoje życie Bogu. Ofiarujemy czas dla zbawienia dusz. Rodzic ofiaruje, poświęca, swoje najlepsze lata na wychowane dzieci. Wszytko  dlatego, że Bóg sam ofiarował nam Siebie i uczy nas samych siebie składać w ofierze.

Tutaj jednak dochodzimy do wątku jeszcze ciekawszego, którego nie poruszałem na blogu. Kościół, salka katechetyczna, szkolna klasa. Ile to w życiu sytuacji, gdzie ktoś przychodzi, mimo, że nie musi (Polska to ponoć jeszcze wolny kraj) i zachowuje się, jakby robił łaskę księdzu, katechetce, rodzicom. Ostentacyjne okazywanie braku zainteresowania, zajmowanie się wszystkim, tylko nie tym czego w aktualnej chwili się od nas wymaga, prowokuje raz po raz to samo pytanie. Takie samo, jakie Jezus postawił Judaszowi, gdy ten przyszedł go wydać: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Zresztą który nauczyciel nie doświadczył czegoś podobnego?

Zresztą takich sytuacji nie brakuje też w dorosłym życiu. Ilu to spotykamy w życiu ludzi, niestety znajdują się pośród nich też duchowni, którzy faktycznie wypełniając swoje obowiązki zachowują się, jakby wszystkim wyświadczali łaskę?

Tymczasem łaską jesteśmy obdarowani z nieba. Tylko Bóg wyświadcza nam łaskę, dając nam miłość, na którą nie zasłużyliśmy. To on nas poucza, że jeden jest nasz Pan w niebie, a my wszyscy braćmi i siostrami jesteśmy. Stąd też, czy cokolwiek dobrego nie uczynilibyśmy drugiemu, możemy jeszcze nazywać łaską?