Dzienne archiwum: 14 lutego 2014

To moja sprawa!

Fot. ? yuryimaging - Fotolia.com
Fot. ? yuryimaging – Fotolia.com

Pamiętam kilka lat temu, katechizowałem młodzież w klasie, w której trzeba było „walczyć o przeżycie”. Im zdolniejszy uczeń, tym gorszą, bardziej niegrzeczną i roszczeniową postawę prezentował. Kiedyś zaproponowałem więc tym chłopcom, że może oni poprowadzą lekcję, skoro na moich tak źle się zachowują. Zgodzili się i skomentowali że na ich lekcji wszyscy będą grzeczni, bo oni zrobią to ciekawie. Dostarczyłem więc im niezbędne pomoce, pozwoliłem nawet pytać i wstawiałem proponowane oceny, jeśli spełniałyby kryteria systemu oceniania. Po kilku minutach było już kilka ocen niedostatecznych za odpowiedź (nota bene postawionych ich najlepszym kolegom)  i chaos w klasie. Ci, którzy mieli najwięcej zastrzeżeń do sposobu prowadzenia przeze mnie lekcji, skwitowali krótko zachowanie swoich kolegów: „z idiotami nie da się nic zrobić”.

Od tamtego czasu minęło ładnych parę lat. Proces zmian w edukacji idzie śmiało do przodu, i to nie tylko tych odgórnie zaplanowanych. Swojego czasu po wpisie „Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś” rozgorzała na moim blogu dyskusja, gdzie jednym z najczęściej przywoływanych argumentów milusińskich było tytułowe stwierdzenie „to moja sprawa”. Nie minęło więcej niż kilka tygodni, a już zdążyłem przeczytać na internetowych forach, co zresztą inni nauczyciele zdążyli już usłyszeć „w realu”, że to, czy się dziecko uczy w podstawówce czy nie, „to jego sprawa”!

Można by oczywiście w dalszym ciągu wpisu użalać się nad postępującym upadkiem obyczajów, tupetem małolatów, jednak bardziej owocnym może okazać się zastanowienie, skąd bierze się takie myślenie w wieku, gdzie nawet na wyjście z domu dziecko musi prosić za każdym razem o pozwolenie swoich rodziców?

Poczucie niezależności i podmiotowości wzmacniane jest poprzez nieustanne akcentowanie praw, w tym praw ucznia z subtelnym pomijaniem mówienia o obowiązkach. Stąd uczeń (wg niektórych uczniów oczywiście) ma prawo słuchać na szkolnej dyskotece tego, „na co ma ochotę”, ma prawo czytać książkę na lekcji, bo „temat go nie interesuje”, albo prezentowaną kilkuminutową ilustrację filmową którą „już widział” zamienić na słuchanie muzyki z własnej MP „trójki”, wreszcie ma prawo uczyć się lub nie, bo to przecież jego sprawa. Sytuacja nie wymagająca wręcz komentarza.

Jak więc uczyć dzieci odpowiedzialności? W jaki sposób uświadomić im, że nie tylko prawa ale i obowiązki definiują kogoś, kto chce sam stanowić o sobie? W wielu rodzinach, czy to ubogich, czy lepiej sytuowanych zdarza się, że dziecko nie musi troszczyć się o nic. Wszystko mu „się należy”. Może to już pierwszy błąd, który skutkuje postawą roszczeniową, w której liczą się tylko prawa? Na drugą „lekcję” takiego postępowania pracujemy w szkołach często już my sami, jako nauczyciele. Ustępowanie dzieciom dla „świętego spokoju”, udawanie, że wierzymy w usprawiedliwienia które zioną kłamstwem rodziców na odległość, często w sytuacjach, gdy sam rodzic nie ma pojęcia co działo się wtedy z jego dzieckiem, kiedy nie było go w szkole, wreszcie wyręczanie rodziców z zadań, w których nikt ich nie zastąpi. Tak zbiera się ten wstydliwy bagaż.

Poruszając ten temat warto dodać, że z biegiem czasu będzie coraz gorzej. Każdy totalitaryzm zaczynał od „wyręczania” rodziców w wychowywaniu ich dzieci. To przecież Mussolini, Hitler i Stalin „wiedzieli lepiej”, jak wychować „nowego człowieka”. Dziś nadchodzący totalitaryzm spod znaku gender zamierza deprawować dzieci już od przedszkola. Stąd bezczynność rodziców będzie spotykała się wręcz z „laickim błogosławieństwem” unijnych biurokratów. Żyjemy więc w czasach, gdzie mamy być może ostatnią już szansę na ocalenie dusz dzieci w dzieciach i zaszczepienie im pragnienia wzrastania w wierze i wiedzy. To zaś można osiągnąć tylko pokazując, że człowiek to istota, która ma nie tylko prawa, ale i obowiązki.

Polecane wpisy:

„Młodzieńczym okiem” – „O co chodzi z tym gender”