„Powiedz, orle! orle mój!
Białoskrzydiny, niezmazany,
Skąd tych czarnych myśli rój?
One rosną – gdzie kajdany!
Ach! niewola sączy jad,
Co rozkłada Duchów skład!
Niczym Sybir – niczym knuty
I cielesnych tortur król!
Lecz narodu duch otruty –
To dopiero bólów ból!”
Zaledwie wczoraj mówiłem na mszy o miłość o zasadzkach czających się w Sieci, ale też o sile przekazu za pomocą mediów elektronicznych. Jest ona niewątpliwie wzbiarającą z niespotykaną dotąd prędkocią siłą, mogącą kreować wizerunek świata, przechylać szalę zwycięstwa w wyborach, obalać rządy, wzniecać rewolucje. Siła przekazu jest wielka. Jakie jest w niej nasze mniejsce? Nasze, nie mam na myśli jedynie duchownych, ale każdego przeciętnego zjadacza chleba, jakimi jesteśmy my wszyscy.
W dużej mierze jesteśmy odbiorcami tego, czym jesteśmy karmieni, a niekiedy świadomie zatruwani, i bynajmnije nia mam tu na myśli jakości żywności sprzedawanej w sklepach czy na bazarach. Nie mam zamiaru też odnosić się do brzmiących jak czyste szaleństwo teorii dotyczących szczepionek, koncernów farmaceutyczych czy obecnych w środowisku toksyn. Jendnak wiele razyy, także dzięki serwisom społecznościowym stajemy się nadawcami, przekazujemy dalej i transmitujemy do naszego najbliższego otoczenia treści produkowane przez speców od reklamy, partyjnych propagandzistów działających według sprawdzonej, starożytnej zasady „divide et impera – dziel i rządź„.
Jeszcze w szkole, mimo, że za czasów słusznie minionych uczono mnie o demokracji i jej zasadach. Idea była prosta i klarowna. Wszystko do czasu, kiedy ktoś nie zaczął zauważać subtelnej różnicy między demokracją, a demokracją ludową, różnicy na miarę tej pomiędzy krzesłem a krzesłem elektrycznym lub demokracją a demokacją liberalną. Jako pokolenie dorastające w latach 90 tych mieliśy swoje marzenia. Polityka i przemiany interesowały mnie w stopniu nazwijmy delikatnie ponadprzeciętnym. Gdy szedłem do Seminarium, wielu pytało, dlaczego nie polityka? Przecież otwierają się nowe możliwości? Można zrobić tyle dobrego. Uparcie twierdziłem i co ważne nie zmieniłem zdania do dziś, największą politykę robi się na kolanach, a ja jeśli mam przed kimś klęczeć, to wybieram Króla Wszechświata. To mój wybór.
Dziś minęło od tamtych czasów ponad dwadzieścia długich lat. Z nadzieją i wiarą w lepsze jutro obserwowałem jak powstawały i upadały kolejne rządy. Zachęcano nas do kolejnych wyborów i obiecywano od drugiej Japonii, przez drugą Irlandię aż po upragnioną (tylko przez kogo?) Unię Europejską. Referendum akcesyjne pamiętam do dziś. Wracałem z pielgrzymki i zależało mi, aby zagłosować. Po powrocie z niej jechałem kilkadziesiąt kilometrów samochodem do mojego lokalu wyborczego, aby oddać głos na „NIE”. Prawo moralne, marzenia o suwerennej i niepodległej nie mogły przecież zostać sprzedane za tańszego banana i uspokajający ton polityków, że na tych traktatach tylko możemy zyskać.
Zresztą ludzie też chyba nie do końca byli przekonani, i to nie tylko w Polsce. W dniu akcesji do UE przekraczałem unijną granicę z Litwą. Jechaliśmy na pielgrzymkę do Ostrej Bramy. Opustoszałe od północy w dużej części graniczne zabudowania, i polski pogranicznik zapraszający nas na pas dla obywateli UE. Docieramy do Wilna. Idziemy do pierwszej napotkanej nieopodal Ostrej Bramy restauracji i nieśmiało pytam: „czy ktoś mówi po polsku”? W odpowiedzi słyszę miły głos właścicielki: „kanieczno, my zdies odnaja respublika, adnaja unia…” Po posiłku spotykamy polskiego przewodnika po Wilnie. Zaczyna od historii najnowszej. Opowiada, że każda rodzina, która przyszła na referendum akcesyjne, otrzymywała za darmo cukierka. „Tak znaleźliśmy się w Unii”, opowiada. To było w dniu akcesji Polski, Litwy i innych krajów do Unii. Później pamiętam odrzucaną w referendach krajowych tzw. europejską konstytucję i …wprowadzenie tylnymi drzwiami jej zapisów w całej UE już bez pytania obywateli.
Dziś widzimy, że wszystkie traktaty to tylko narzędzie na poskromnienie słabszych, będące w rękach tych silniejszych. Szafowanie słowami o demokracji i konstytucji to oczywiście zasłona dymna w obronie konkretnych, narodowych interesów. Bynajmniej nie polskich. Ekologia też dawno już została zatrudniona w służbie lewicowych ideologii, przeciwko tym, którzy chcieliby dopuścić się „myślozbrodni”. Puszczane z nagrania owacje w parlamencie europejskim, dowolne liczenie głosów, i niezwykły opór przeciwko jakimkolwiek prawnym rozwiązaniom mającym zapobiec szkalowaniu Polski, powinny dobitnie wyjaśnić nam słowa byłego ministra, co znaczy, że Polska jest państwem teoretycznym.
Tzw. demokracja liberalna jest tym, czym była demokracja ludowa. Tyranią lewicowej ideologii nad naturą. Naturą człowieka, zwłaszcza nad jego duchowścią, rozumem i wolnością. Wszystkim, co decyduje o godności człowieka. Dlatego też w tej ideologii klasą uprzywilejowaną są homoseksualiści i inni ludzie żyjący wbrew naturze, lewicowi aktywiści, pseudoekolodzy, słowem, wszyscy wyznawcy „Nowej Ery.” Ofiarą składaną na ołtarzu owego „postępu” są ludzie. Najbardziej bezbronni. Liczba aborcji, eutanazji i innych zbrodni na ludziach przekroczyła już dawno liczbę ofiar obu totalitaryzmów włącznie. Nową wspólnotą, na której ma oprzeć się ów nieład są związki jednopłciowe, choć już wkrótce poznamy inne konfiguracje. Do niedawna w wielu krajach istniały legalnie partie głoszące potrzebę legalizacji pedofilii. Współczesne „procesje” ideologii zepsucia to tzw. marsze równości, a miłość jest tam oczywiście postawiona na równi z wynaturzeniem.
Oto Unia anno Domini 2018. Gdzie w tym wszystkim jest nasza ukochana Niepodległa, za którą oddali życie ci spod Monte Cassino i spod Wizny? Ci z Tobruku i chłopcy z warszawskiej ulicy stający naprzeciw pancernym tygrysom? Dziś największe partie przekonują, że Unia to jedyne rozwiązanie. Co więcej, o włos nie mieliśmy referendum, czy wpisać zależność od takiej Unii do polskiej konstytucji. Spieram się nie raz z ludźmi prawymi, którzy przekonują mnie o jedynie polskiej partii, o konieczności głosowania na jedno czy drugie ugrupowanie, ale wszyscy zgodnie każą mi milczeć, gdy upominam się o powszechne prawo do życia, kiedy sprzeciwiam się kupowaniu wyborców za ich własne pieniądze, gdy mówię otwarcie, że miłość Ojczyzny, to niepodległość i myśl o wolności. Taka sama, jaką mieli ci polegli na wojnie, z jaką konali w ubeckich katowniach polscy patrioci, o jakiej nauczał św. Jan Paweł II.
Miłość do Ojczyzny ustąpiła dziś miejsca miłości do ulubionych liderów i partii. To im wierzymy i ich kochamy. A dobro Polski? Cóż, mimo woli, w słownym lapsusie powiedział „nie znam takiego” jeden z byłych prezydentów.
Był czas, gdy Ojczyzna była w jawnej niewoli. Naród przetrwał. Była okupacja. Naród poniósł niesłychaną ofiarę, ale przetrwał. Sowiecką dyktaturę podobnie. Dziś jeśli mówisz, że kochasz swój naród, nazywają cię faszystą a rządy boją się Brukseli a nie własnych wyborców. Jeśli pragniesz bezpiecznych granic, jesteś ksenofobem. Gdy sprzeciwiasz się paradom moralnego zepsucia zwanymi dla niepoznaki „marszami równości”, jesteś homofobem. Neologizmy na miarę Georga Orwella.
Czy naród przetrwa brukselskie szaleństwo? Tego nie wiem. Na pewno nie z ludźmi prowadzącymi od lat wojnę na górze, zwaną do niedawna wojną polsko – polską a obecnie wojną na bilbordy za pieniądze podatnika. Naród aby przetrwał potrzebuje siły ducha, potrzebuje wiary, nadziei i miłości Boga nade wszystko a bliźniego swego jak siebie samego, w tym uporządkowanej miłości Ojczyzny. Wszystko inne jest zaklinaniem rzeczywistości. Jeśli dla nas przestanie być ważne prawo do życia, prawo własności dziś coraz bardziej poskramiane nowymi podatkami, przepraszam, nowymi „daninami”, prawo do obrony osobistej wobec indywidualnej czy zbiorowej agresji, może i przetrwa coś takiego jak „państwo Polskie” (teoretyczne), ale naród polski będzie tylko historią. Być może wówczas już tą zakazaną, aby nie „ranić uczuć” nowych Polaków.