Kiedy nadszedł 13 grudnia 1981 roku wielu nie pogodziło się z odebraną wolnością. Chwiejąca się pod naporem wielkiego społecznego ruchu „Solidarności” władza, pozbawiona w realnej perspektywie „bratniej pomocy” zaangażowanej zbytnio w Afganistanie rzuciła przeciwko narodowi cały aparat przymusu. Tu i ówdzie wybuchały spontaniczne strajki, gdzieniegdzie próbowano wychodzić na ulice, ale nie po to rozpoczyna się operację na taką skalę, aby ustępować choć o krok. Ofiary? Cóż, w oficjalnej propagandzie mniejsze, niż gdyby miało dojść do wydarzeń, o które wcześniej ci sami decydenci bezskutecznie się starali. Na rozkaz z Moskwy władza ludowa …broniła nas przed interwencją Moskwy. Kto nie pamięta tamtych czasów nie zrozumie.
Dziś politycy przekrzykują się co do zasadności wprowadzania stanu wyjątkowego. Kto dał się uwikłać w kolejny „sezon wojny polsko – polskiej” może na tym etapie odpuścić sobie dalszą lekturę tego artykułu. Dziś niektórzy mówią, że stan wojenny spacyfikował społeczeństwo na prawie dekadę. Nic bardziej mylnego. Przez długich osiem lat pacyfikował i kształcił nowe pokolenie, które zbuduje modelowy socjalizm na europejską miarę. Do tego trzeba było dwóch rzeczy. Zniszczyć nadzieję tych, którzy znali ją z „eksplozji solidarności” oraz pod starymi sztandarami, głosami „nowego pokolenia” utrwalić stary porządek.
Odebrana nadzieja po 81 roku już nigdy nie wróciła. Już nic nie było takie samo. Nie ważne już było jakie role naprawdę odgrywali pierwszoplanowi bohaterowie tamtych dni, a jaką ci, po grzbietach których inni doszli do władzy. Historię niestety piszą politycy. Nie życie.
Kiedy dziś wielu mówi o stanie wyjątkowym, szkoda że przy dyskusji o wszystkim co przeżywamy nie mówi się o prawdziwej cenie jaką płacimy za wstrzymanie oddechu przez cały świat. Nie będę się wypowiadał na temat szczegółowych rozwiązań, bo to nie jest moja działka. Chcę jedynie postawić pytanie o nadzieję. We wcześniejszych wpisach zwracałem uwagę na to, że kiedy zwłaszcza my duchowni nie mówimy językiem wiary, to zwyczajnie działamy przeciwko wierze. Każdy z nas w tym trudnym czasie ma swoje role do odegrania. Dlatego patrząc na to, co dzieje się z nadzieją śmiem pytać, czy to przypadek, czy celowe działanie?
Z zegarmistrzowską precyzją są pacyfikowane zachowania, które mogłyby choć trochę pomóc ocalić nadzieję. Nadzieję, że otacza nas piękny świat, że warto walczyć o własną małą firmę, że zwykłe mycie samochodu czy zmiana opon nie zatrzymały naszego życia i świata, że do naszych kościołów kiedyś wróci życie… Że kiedyś to wszystko minie i wszyscy będziemy zaczynać żyć od nowa. Jeśli mówi się nam całą prawdę, a słuchając rządowych rozgłośni co chwilę słyszę komunikaty, by o chińskim wirusie czerpać wiedzę ze sprawdzonych oficjalnych źródeł, to wiele z zachowań, których nam zakazano nie niesie ze sobą żadnego ryzyka. Zatem pytanie wydaje się oczywiste. Nie mówi nam się całej prawdy, czy zabraniając bezpiecznych zachowań chodzi właśnie o złamanie naszej nadziei? Doprowadzenie nas do sytuacji, kiedy jedynym wyznacznikiem naszego życia będą zarządzenia i dekrety, bez prawa zadawania pytań? Tertium non datur… Jeśli prawdą jest, że mamy ogólnoświatowy dramat i potrzeba odpowiedzialnego podejścia nas wszystkich, priorytetem powinno być ocalenie wiary, nadziei i miłości. One dają nadludzką siłę w trudnych czasach. Jeśli to co się dzieje w tle chińskiego wirusa, jest gigantyczną operacją mającą stworzyć „nowy, „wspaniały” świat”, nasze wiara, nadzieja i miłość staną się pierwszoplanowymi celami. Są bowiem przeszkodą w takich działaniach. Póki co, widać gołym okiem jak wiara wielu się chwieje, nadzieja jest gwałcona, a miłość ustępuje lękowi.
Nie wiem, czy z rozmysłu czy z głupoty, ale ten gwałt na nadziei, jaki dokonuje się w wielu aspektach naszego życia sprawi, że za klika lat na nowo nabiorą znaczenia tak dobrze znane nam słowa Ignacego Krasickiego:
?Czegóż płaczesz? ? staremu mówił czyżyk młody ? Masz teraz lepsze w klatce niż w polu wygody?. ?Tyś w niej zrodzon ? rzekł stary ? przeto ci wybaczę; Jam był wolny, dziś w klatce ? i dlatego płaczę?.
Ileż było już takich informacji na przestrzeni ostatnich lat, kiedy doszło do jakiejś katastrofy, a ulegający panice ludzie powiększali mimo woli liczbę poszkodowanych w tym ofiar śmiertelnych. Można by powiedzieć obrazowo: „zawalił się dach i zabił dwie osoby. Kolejne dwadzieścia stratował ulegający panice tłum”. Cóż strach jest rzeczą ludzką i jest tylko jedna rzecz, która może go pokonać, jedna, która pozwala go mieć pod kontrolą i jedna, która zadaje mu śmiertelny cios.
Tą, która pozwala go pokonać jest wiara. Wiem, już za chwilę odezwą się eksperci od wiary, którzy myślą, że Kościół to teatr i będą próbowali tak go oceniać i takie rady mi dawać, znajdą się szybko samozwańczy bądź nawet utytułowani teologowie, którzy przypomną mi na czym polega współistnienie między wiedzą a wiarą, oraz zwyczajni hejterzy, którzy nazwą mnie śmiertelnym zagrożeniem dla społeczeństwa. Jednak gdzieś mimo to brzmią mi w pamięci słowa ks. Twardowskiego
nie zacznę panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką
po prostu usiądę przy
panu
i zwierzę swój sekret
że ja, ksiądz,
wierzę Panu Bogu jak dziecko”.
Do znudzenia podkreślam, że wypełniamy z całą pieczołowitością polecenia władz cywilnych i kościelnych, ale też krzyczę na cały głos i nie ustaję, że kiedy Bóg mówi „sprawdzam” nie mogę, nie wolno mi, nie mam prawa potraktować Jego Domu jak teatru, a największych świętości, jak pełnych zarazków rekwizytów.
Ktoś kilka dni temu napisał to, co za chwilę zaczną pisać wszyscy bluźniący Imieniu Bożemu. Jeśli Bóg i Jego sakramenty nie są nam potrzebne w czasie epidemii, to po co nam będą w czasie, gdy inni będą obwieszczać pokój i bezpieczeństwo? Piszę to, abyśmy zastanowili się wspólnie, jak nieść Boga i głosić Ewangelię w czasach, kiedy wymaga się od nas izolacji. Jak nie odizolować się od Boga i Jego sakramentów? Jak nie zamknąć Chrystusa na kwarantannie, ale oprócz wspaniałych przekazów telewizyjnych i internetowych, oprócz całej gamy cyber rekolekcji być z ludem, który Bóg nam powierzył?
Nie twierdzę, że wiara uchroni nas od zarażenia, tak jak prześladowany Kościół nie dawał gwarancji, że chrzest uchroni przyjmujących go od śmierci z rąk Nerona czy Domicjana. Jesteśmy w ręku Boga. Wiara dodaje nam siły i pozwala mieć nadzieję, jak ta wyrażona w popularnej piosence,
I ciągle mam nadzieję, że… Że chyba wiesz, co robisz, Boże „
Rzeczą, która pozwala mieć strach pod kontrolą, jest nadzieja. Nazwana matką głupich, jest i pozostaje cnotą Boską. Co dzieje się, kiedy brak nam nadziei? Wkraczają wówczas do akcji dwa najpoważniejsze grzechy przeciwko tej cnocie. Zuchwalstwo i rozpacz. Zuchwalstwo napełnia nas pychą i każe ignorować lęk, ale tak naprawdę sprowadza się do „tu i teraz”. Róbmy to, na co nam przyjdzie ochota, bo jutro i tak pomrzemy… Idąc z procesją z relikwiami mijam całkiem pokaźne grupki młodych ludzi na przystanku. Uciekają w popłochu (jak gdybym to ja stanowił zagrożenie…) pijący na ulicy różne odmiany kryzysowych napojów. Pomyślałem wręcz, że gdyby wirus ustępował tak przed procesją ze św. Antonim, jak uciekają obecni na ulicy amatorzy zbiorowego przeżywania kwarantanny, bylibyśmy strefą wolną od wirusa. Ciekawe, czy wtedy też byliby tacy, którzy wieszaliby na tablicach wjazdowych do miasta informacje „Strefa wolna od Covid 19”? Drugim grzechem przeciwko nadziei jest rozpacz. Popycha nas do najtragiczniejszych rzeczy. Podpowiada najgorsze rozwiązania. Sprawia, że stajemy się zakładnikami paniki.
Wielu zarzuca mi, że propaguję średniowieczny sposób walki z wirusem. Muszę za każdym razem podkreślać, że ja …nie walczę z wirusem. Walczę o wiarę, niosę nadzieję i staram się żyć miłością, tak, miłością także do moich parafian, których mijam ze świecami i różańcami w oknach i na balkonach. Także tych, których spotykam w kościele na mszy św. Dostaję telefony z kraju i zagranicy, bo ludziom potrzeba nadziei i potraktowania z miłością.
Kiedy jesteśmy dziś bardziej niż kiedykolwiek pozamykani w domach potrzebujemy szczególnej bliskości ducha. Miłość jest największą z cnót i najbardziej zagrożoną w czasach ograniczeń i poczucia lęku. Przez ostatnie miesiące słyszeliśmy tyle o dyskryminacji, różnych odcieniach miłości i powstających szybciej od kolejnych ognisk zakażeń wirusem płciach, które różniły się specyfiką zaspakajania nieokiełznanych popędów. Sam nazwany zostałem kilkukrotnie „homofobem”, którą to obelgę traktuję jako zaszczyt i przypomnienie, aby nie ulegać fałszywym ideologiom w czasach powszechnego zakłamania. Odmawiano mi prawa do własnego zdania a nawet minimalnego szacunku. Pytam się więc dziś publicznie i domagam się odpowiedzi, gdzie są miłośnicy tolerancji i walczący z dyskryminacją, wrogowie „Stref wolnych od grzesznych ideologii”, gdy jak donoszą media na wielu sklepach i punktach usługowych pojawiły się „strefy wolne od dzieci”? Gdzie są różnego rodzaju „ośrodki monitorowania postępu i tolerancji”, kiedy zalęknieni ludzie szukają wrogów tam, gdzie ich nie ma? Gdy środki ostrożności zwracają się poniekąd przeciwko nam samym?
Wreszcie gdzie podziali się ci, którzy krzyczeli, że muszą manifestować swoją odmienność publicznie, bo mają takie prawo i bez tego nie mogą żyć? Gdzież są objazdowe brygady z kolorowymi flagami, bohatersko profanujący na paradach najświętsze dla nas wartości? Te wartości, o które walczyłem i będę walczył w czasach pokoju i kryzysu. Bo jeśli coś ma nas zachować od upadku, nie będą to pseudonaukowe dywagacje, czy mężczyzna może urodzić dziecko, ale będzie to wiara nadzieja i miłość. One pozwolą wciąż, spokojnie i z godnością modlić się słowami Psalmu 23
Chociażbym
chodził ciemną doliną,
zła
się nie ulęknę,
bo
Ty jesteś ze mną.
Twój
kij i Twoja laska
są
tym, co mnie pociesza.
Stół
dla mnie zastawiasz
wobec
mych przeciwników;
namaszczasz
mi głowę olejkiem;
mój
kielich jest przeobfity.
Tak,
dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez
wszystkie dni mego życia
i
zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy.”
Od powietrza, głodu, ognia, wojny i braku wiary zachowaj nas Panie.
„Rzuć się w dół, przecież napisane jest, że aniołom swoim rozkażę, abyś nie uraził swej nogi o kamień”. Te słowa z Ewangelii cytuje mi coraz więcej osób, oskarżając, że narażam ludzi, zwłaszcza starszych i chorych, że kuszę Pana Boga itd. Czy się nie boję o siebie i innych? Człowiek zapewne do końca nie jest w stanie przewidzieć, jak by się zachował w sytuacji ekstremalnego i bezpośredniego zagrożenia, dopóki się w nim nie znajdzie. Lęk nie jest mi obcy i wiem, że kuszenie Pana Boga to grzech. Dlaczego zatem te proste pytania nie do końca pozwalają mi dać jednoznacznej odpowiedzi?
Powiedz mi kto pyta, a powiem ci, co chce wiedzieć. Od kilku dni zastanawiam się, jak to jest, że ludzie, którzy do tej pory kierowali przekaz o tzw „depopulacji”, czyli wyludnieniu ziemi, teraz pierwsi domagają się zwłaszcza w kościołach większego reżimu sanitarnego, niż obowiązuje w sklepach, gdzie nikt nie liczy wchodzących, a walka o towar z promocji jest jeszcze większa niż przed „chińskim wirusem”? Jaki cud stał się w ostatnich godzinach, że uczestniczki czarnych marszy, odbierające człowieczeństwo maleńkim, chorym nienarodzonym dzieciom, teraz pierwsze krzyczą, że …pozarażamy najsłabszych. Chorych i seniorów? Wreszcie ta presja, jaka kierowana jest na duchownych, aby zamknęli kościoły, zakazali mszy, presja, która zaczyna przynosić już skutek… No tak, nienarodzone dzieci nie mają jak naciskać na tych, którzy mogliby „ruszyć bryłę z posad świata”, narażając a i owszem własne posady i ocalić od śmierci tysiące niewinnych istnień. Oni nie upomną się o swoje życie i o nich nie upominają się najczęściej ci, którzy dziś pierwsi chcą barykadować kościoły.
Wierzę w dobre intencje służb sanitarnych i ich troskę o nas. Choć politycznie mam poglądy w wielu kwestiach bardzo odległe tak od rządu jak i od znacznej części tzw. opozycji, staram się wierzyć w dobre intencje i profesjonalizm tych, którym powierzyliśmy władzę. To test na człowieczeństwo nas wszystkich. Otaczam modlitwą lekarzy, pielęgniarki i decydentów, świeckich i duchownych, którzy w sumieniu biorą na siebie ogromną odpowiedzialność za losy nas i naszych bliskich. Jestem pełen uznania dla personelu sklepów i supermarketów. Ci ludzie są zostawieni sami sobie. Kiedy ja już dziś tłumaczę się niektórym jak zabezpieczę kościół, aby przypadkiem na msze nie przyszło 51 osób, w sklepach tych dużych i małych od rana ruch jak zawsze na promocjach.
Widząc co się dzieje, zaczynam momentami ulegać spiskowej teorii dziejów, że chiński wirus jest sztucznie wyprodukowany przez wrogów Kościoła. Nie zaraża w sklepach, w których od rana przewija się jednocześnie po kilkaset osób, nie zaraża, kiedy chcesz wyjść z psem, ale stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo, jeśli przyjdziesz do kościoła. I to zwłaszcza wtedy, kiedy sprawowana jest Eucharystia. Jaki geniusz i w jakim laboratorium wyprodukował mikroba, który zwiększa swoją aktywność podczas Eucharystii?
Zatem zanim odpowiem sobie i Wam, drodzy bracia i siostry, na pytanie postawione na początku mojego wpisu, pomóżcie mi zrozumieć, jaki przekaz będzie wśród wiernych i niewiernych na temat naszej wiary, szacunku do życia, zwłaszcza najsłabszego, i tego, że nasze słowa są prawdziwe, kiedy minie już epidemia? Jak będziemy się czuli, kiedy Polska wstrzyma oddech na dwa tygodnie czy nawet dłużej, aby ratować siebie, a dalej nie upomni się i będzie milczała, gdy tysiące niewinnych dalej będą ginąć ze śmiertelnych rąk aborterów, przy milczącej zgodzie polityków i niektórych duchownych? I w co sami tak naprawdę wierzymy? Jeśli jeszcze wierzymy… Od powietrza, głodu, ognia, wojny i braku wiary zachowaj nas Panie…
Egzaminy gimnazjalne dobiegły końca. Uff, wielu odetchnęło z ulgą, bo przecież udało się zniwelować pierwszą falę protestu jednej z oświatowych central związkowych i zwiększyć pozycję przetargową jednych nad drugimi przed egzaminami ósmoklasistów. Jednak jak w typowej walce, gdzie nie liczy się już nawet rachunek zysków i strat, byleby dalej, na oślep i do przodu, do puli walki w wojnie polsko – polskiej wciągani są już maturzyści. Tym razem nie pójdzie tak łatwo, więc choć set drugi tego nierównego starcia w postaci egzaminów klas ósmych wydaje się przegrany, właśnie pojawia się szansa na dwa do jednego, jeśli uda się zablokować przeprowadzenie matur. Co będzie dalej? Trzy do jednego, jeśli strajkujący nie otrzymają zapłaty za czas protestu, wszak trzeba za coś żyć, a jeśli wierzyć że pensje nauczycielskie są głodowe, raczej z oszczędności żyć się nie da, czy dwa do dwóch, jeśli samorządy znajdą sposób aby strajkującym zapłacić i przedłużyć protest? Ponieważ obie strony liczą na wygraną, sytuacja raczej zdaje się eskalować, aniżeli uspokajać.
Początkowo obiecałem sobie nie zabierać głosu w sprawie najgłośniejszego od lat protestu, wszak prawie wszystko zostało już powiedziane. Nawet po stronie ludzi Kościoła wielu już zajęło pozycję i zadeklarowało poparcie dla którejś ze stron. Ponieważ jednak „prawie” ponoć robi różnicę, warto chyba jednak zwrócić uwagę na kilka kwestii, których obie zwaśnione strony unikają jak ognia.
Przekazy medialne, także te w Internecie zdają się aż kipieć od socjotechniki. Po jednej stronie wyzwiska od nierobów, porównywanie pensji nauczycieli i innych zawodów co ma się jak pies do jeża. Rozliczanie z czasu przy tablicy i licytacja na to, kto ma dziś w Polsce lepiej, a komu dziś gorzej, jak gdyby walka klas była wciąż główną zasadą polityki. Gdyby nie daty wskazujące, że dzieje się to teraz, można by pomyśleć, że wrócił ’68 smy. Po drugiej szykany względem niestrajkujących i traktowanie uczniów jak zakładników w walce politycznej.
Po drugie, jakimś dziwnym trafem nawet społeczeństwo jest dziś tak podzielone, że każdy ma już zdanie na temat tego, co właśnie się dzieje. Jedni „za nauczycielami”, drudzy zdecydowanie „przeciw”. Nikt chyba nie zauważa, że ci niestrajkujący, ci, którzy przyszli na egzaminy to też NAUCZYCIELE i wcale nie twierdzą, że nie chcą podwyżek. Więc trudno mówić, że to jakaś walka nauczycieli z resztą społeczeństwa, które ma „dość nierobów”.
Po trzecie, nikt już się nie interesuje i nawet nie śledzi, o czym podczas protestów, którymi media zajmują opinię publiczną, rozprawia parlament i jakie nowe podatki wprowadzą nam rządzący, aby mieć za co kupować kolejne głosy i spełniać roszczenia kolejnych grup społecznych. Nikt nie pyta dlaczego rządzący pokazują tabele płac i mówią o nauczycielskich pensjach niewiele mniejszych od ministerialnych zaś nauczyciele pokazują portfele i mówią, że nie mają i nigdy nie mieli takich pieniędzy.
Po czwarte wszystko to zaczyna chyba iść w złym kierunku, i za chwilę nam grozi przekroczenie granicy, po której nic już nigdy nie będzie takie samo. Doniesienia o mobbingu i presji na niestrajkujących, jakieś dziwne akcje, które już nawet nie rykoszetem, lecz chyba bezpośrednio uderzyć mają w uczniów i dać jednej ze stron przewagę. Strajk kiedyś się skończy. Związkowcy i ministrowie uścisną sobie ręce, w świetle jupiterów wszyscy obwieszczą sukces, tylko w pokojach nauczycielskich boleć będą rany, jakie koledzy i koleżanki wzajemnie sobie zadali. Będą ciche szemrania i wytykania palcami, będzie atmosfera jak w domu wisielca. Kiedy strajk się skończy trzeba będzie stanąć przed tymi samymi uczniami i znaleźć trudne słowa, o wzajemnym szacunku, odpowiedzialności i o tym, że mimo wszystko warto się uczyć. Nawet jeśli uczniowie zachowają się jak dżentelmeni i nie wypomną nam egzaminów, trzeba będzie uporać się z własnym sumieniem i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wciąż jesteśmy wiarygodni.
Trzeba będzie wreszcie spotkać się z rodzicami, którzy nie raz kosztem własnej kariery, wolnego czasu, nerwów i poświęcenia organizowali protesty, chodzili do urzędów, by jedną czy drugą szkołę ratować przed likwidacją. Trzeba będzie spojrzeć w twarz tym rodzicom, których determinacja uratowała niejedno nauczycielskie miejsce pracy, a dziś dzieci tychże samych rodziców były zakładnikami w jakimś brudnym starciu, w jakiejś politycznej grze.
Szkoda, że o tym w ogóle się nie mówi. Tak, jakby sprawa oświaty, za chwilę służby zdrowia, kiedy indziej rolnictwa i innych grup społecznych była jedynie starciem bratobójczych partii w walce o brukselskie posady. Jak gdyby to wszystko co właśnie się dzieje, było jak mecz na boisku, gdzie z dala od oddolnych dramatów prawdziwie rozgrywający zasiedli na trybunach i obstawiali wynik, wiedząc, że jedyni poszkodowani to będą ci na dole, bo na górze wciąż ma się dobrze zasada, „my nie ruszamy was, a wy nas”.
Kiedy w osiemdziesiątym roku wybuchały strajki, czasem całe miasta były sparaliżowane. Sklepy, komunikacja, szkoły i uczelnie. Zakłady pracy i na wsiach rolnicy. Jednak z tych wszystkich miejsc dobiegały fragmenty refrenu jednej ze strajkowych piosenek: „więcej nas łączy niżby mogłoby nas podzielić…”. Mimo to ludzie byli dla siebie nad wyraz uprzejmi. Strajkującym przynosili jedzenie, kto miał samochód podwoził tych, po których autobus nie przyjechał a na wsiach rolnik nie pomyślał o zmarnowaniu żywności, ale w ramach protestu, nie raz ze swoją krzywdą rozdał za darmo co miał. Przed taką solidarnością, rozumianą nie tylko jako związek zawodowy, i nawet nie jako ruch społeczny krok do tyłu musiała zrobić nawet władza wspierana przez moskiewskich towarzyszy i zbrojna po zęby w pałki i represje.
Dziś ku uciesze przywódców rządzących nieprzerwanie od 1989 roku brukselskich, czy jak kto woli „okrągłostołowych” partii podzieliliśmy się bardziej, niż im jest to potrzebne, aby ze społeczeństwem zrobić wszystko, na co tylko mają ochotę. Zamieniliśmy Ojczyznę w nie tylko już sportową arenę walki, i urządzamy im przedstawienie które nazwałem „brukselskim derby”, bratobójczym starciem ku uciesze opłacanych z Brukseli polityków. Ten bolesny podział będzie szczególnie długo się zabliźniał zwłaszcza w oświacie. Występując przeciwko uczniom staliśmy się zakładnikami polityków. Daliśmy rodzicom powód, aby już więcej żadne z nich nie kiwnęło palcem, gdy los jakiejkolwiek placówki będzie zagrożony, gdy komuś z nauczycieli będzie działa się krzywda. Zamknęliśmy sobie usta i nie bardzo będziemy potrafili zacząć wymagać od innych tego, w czym sami ich zawiedliśmy. Odebraliśmy sobie moralne prawo by mówić o etyce, poświęceniu i służbie dla bliźnich. Nie dlatego, że wielu uważa, że za mało zarabia, ale dlatego, że zapomnieliśmy chyba, że to nie rząd nas zatrudnia i nie rząd nam płaci. Naszymi pracodawcami są rodzice dzieci. Część ich podatków to przecież nasze pensje. Tymczasem o nich zapomnieliśmy i ich dzieci uczyniliśmy zakładnikami.
Kiedy spojrzymy na akty mianowania czy umowy o pracę, zobaczymy, że rząd ma rację i widnieją tak kwoty, o których propaganda głośno mówi w mediach. Jeśli spojrzymy na pensje netto, zobaczymy, że coś się nie zgadza. Warto się więc zastanowić co stało się z całą resztą? Eskalujemy wzajemną wrogość, zapominamy o uczniach, żądamy podwyżek i za nic na świecie nie chcemy zapytać nikogo, dlaczego płacimy tak złodziejskie podatki? Dlaczego koszta pracy sprawiają, że zarabia się grosze, a ktokolwiek by nie rządził w tym wadliwym systemie, będzie miał miliardy na kupowanie głosów? Kolejne „plusy” sprawiają, że grozi nam wojna o socjal, że zamiast myśleć jak uczciwie zarobić na życie, będziemy się zastanawiać, jak zdobyć kolejny zasiłek a nasi uczniowie będą śmiać nam się w twarz, bo bardziej będzie opłacało się żyć z zasiłków niż z uczciwej pracy.
Za chwilę Wielkanoc. Zwykle przed świętami przez ostatnie lata organizowane były spotkania i dzielenie się poświęconym jajkiem – symbolem nowego życia. Może to ostatni taki moment, może dar od Boga w tym skomplikowanym świecie, abyśmy spotkali się razem, powiedzieli sobie „przepraszam” i spokojnie porozmawiali jak nie dać się rozgrywać ludziom o brudnych sercach, jak „odspawać” oświatę od polityki i szukać zrozumienia nie u partyjnych działaczy, ale u rodziców, których dzieciom służymy. Jeśli nie to, jeśli walka ma być aż do zwycięstwa, wszystko jedno czyjego, baczmy, czy już na tym etapie nie będzie to ni nasze ni ich lecz pyrrusowe zwycięstwo…
Pewna majętna wdowa stanęła po zakończeniu swojego żywota u wrót raju. Anioł sprawdził dokładnie personalia, wziął odpowiednie klucze do niebieskiego mieszkania i zaproponował odprowadzenie pod drzwi. Mijali po drodze piękne apartamentowce, od których kobieta nie mogła oderwać wzroku, przeszli przez uroczą dzielnicę domków jednorodzinnych, ale za każdym razem na jej pytanie, czy to tutaj, anioł smutno kiwał głową i za każdym razem odpowiadał, że jeszcze muszą iść dalej. Wreszcie stanęli na peryferiach niebieskiego Jeruzalem. Maleńkie mieszkanko w skromnej kamienicy wywołało u kobiety szok. „Aniele, czy tu się nie pomyliłeś? To niemożliwe? Całą wieczność w tym maleńkim mieszkaniu”. Anioł spuścił głowę i oddając klucze wyszeptał. „Bardzo m i przykro. Zatrudniliśmy najlepszych fachowców i staraliśmy się na miarę nieba, ale z tego co pani przysłała nam z ziemi, nie dało się niczego lepszego zbudować”.
Za nami uroczystość Wszystkich Świętych oraz wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych. Miesiąc listopad skłania nas przynajmniej do chwili refleksji nad życiem i śmiercią. Także do refleksji nad świętością. Wielu ludzi żywi swoje osobiste nabożeństwo do którego ze świętych. Jednak jest taki święty, którego kult rozpościera się dalej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Uprawiają go świeccy i duchowni, różnych narodowości i godności. To święty spokój.
W imię świętego spokoju uciszani są ci, którzy mają odwagę nazywać rzeczy po imieniu, w imię świętego spokoju grzech podnosi swoje oblicze i wylega na ulice, w imię świętego spokoju człowiek krzywdzi człowieka, bo wie, że nikt się za pokrzywdzonym nie ujmie. W imię świętego spokoju w wielu krajach Zachodu zatriumfował genderyzm, homopropaganda, aborcjonizm i wszelkie odmiany cywilizacji śmierci. Dziś nie dziwią nas już opustoszałe tam kościoły, pozamieniane na bary, dyskoteki i meczety. Kult świętego spokoju ma się dobrze zresztą chyba nie tylko w chrześcijaństwie, choć pośród tych, co zowią siebie uczniami Mistrza z Nazaretu, ów kult wydaje się być namacalnym dowodem braków postępu w nauce.
Święty spokój sprawił, że słowa „nawracanie”, „apologetyka” czy „ewangelizacja” stały się zwiastunami grozy, słowami godnymi heretyków, bo niosącymi zagrożenie dla czci „największego ze świętych”. Kiedy spoglądamy na duchową walkę, jaką toczy wielu świeckich i duchownych, stających w szeregach obrońców normalności, przypominających słowa apostołów, budzących z letargu ospałych i tych, którzy wciąż jeszcze pamiętają, że Kościół trwa już lat dwa tysiące i spośród świętych wyniesionych na chrystusowe ołtarze trudno odnaleźć tych, którzy żywili gorliwe nabożeństwo do świętego spokoju, zaczynamy stawiać sobie kilka prostych pytań.
Czy Ty, święty Janie Pawle II musiałeś mówić o wierze w Chrystusa? Czy warto było zło złem nazywać i wołać w tych radykalnych słowach, że naród, który zabija swoje własne dzieci, jest narodem bez przyszłości? Czy musiałeś krzyczeń na ojczystej ziemi tak, że prasowe tytuły, przed którymi drżą dziś świeccy i duchowni poddały Cię krytyce i nawet wyliczały, ile trzeba zapłacić za twoje wizyty? A Ty, błogosławiony Jerzy, czemuś nie chciał jechać na studia do Rzymu? Wiedziałeś, co cię czeka, wiedziałeś, że ci nie odpuszczą, ale tyś musiał swoje trzy grosze wrzucić mącąc święty spokój. Biskupie Stanisławie, patronie naszej ojczyzny, co Ci przyszło do głowy, by iść na starcie z królem? Trzeba było się spotkać, dać zaprosić na wino, a tyś dla wieśniaków i kilku zbiegłych rycerzy naraził na szwank dobre imię krakowskiego biskupstwa. I po co to było? Nie miłe ci było życie? A ty, Maksymilianie? Nie pomyślałeś, że warto było żyć, dla tych co zostali przy życiu? Modlić się, rozgrzeszać i w sercu nieludzkiego obozu liczyć, że jakimś cudem przeżyjesz, że nie pisana ci męka?
Święci i błogosławieni, co z wami jest nie tak?! Gdzie miłość i cześć dla świętego spokoju? Wasze istnienie jest dziś dla nas wyrzutem. Skargą na nasze milczenie, na uległość, brak wiary. Wasz radykalizm przeraża nas słabeuszy, milczących w zamian za ułudę zaszczytów, za kilka lat świętego spokoju.
Co czeka nas przy spotkaniu z Wami, co zastaniemy tam w niebie? Czy z tego, co tu z ziemi tam żeśmy wysłali starczy nam choćby na lepiankę na peryferiach nieba?
Żebranie kojarzy nam się z życiem na ulicy. Niejednokrotnie mijamy takich ludzi, którzy z różnych przyczyn tam się znaleźli. Stracili wszystko, co mieli, choć czasem było to bardzo niewiele. Różnie życie pisze scenariusze dla swoich aktorów. Dziś jednak pragnę poświęcić tych kilka słów ludziom, którzy na żebraków nie wyglądają i w sensie ścisłym nimi nie są i nigdy nie byli.
Dziś na katechezach dotknąłem tematów o wierze, młodości, marzeniach i szczęściu. Co ciekawe, wielu młodych ludzi nie ma w życiu żadnych marzeń. Co dopiero mówić o szczęściu. Kto w ogóle używa dziś jeszcze tak staroświeckiego słowa, jak szczęście? Kiedyś zdarzało się przynajmniej w bajkach, ale raz minęło od tamtej pory sporo czasu, a dwa że i bajki dziś zupełnie inne.
Człowiek bez marzeń wewnątrz umiera za życia. Nie ważne ile ma lat. Jeśli nie potrafi marzyć, jeśli na nic już nie czeka, powoli traci chęć do życia. Płynie z falą, niczym śnięta ryba. Trudno przecież nazwać marzeniami „pustą chatę”, „imprezę, z której nic się nie pamięta”, czy tzw. „święty spokój”. Marzenia są przecież nierozerwalnie związane z wiarą. Marzyć potrafi ten, komu nieobca jest wiara.
Czemu więc ludzie uciekają od marzeń? Dlaczego boją się uwierzyć, że ich życie może być więcej warte niż proza życia? Być może między innymi dlatego, że zbyt mocno bolały wcześniejsze niespełnione marzenia, i to takie, które wcale nie były wygórowane. Marzenia o choćby kilku godzinach tygodniowo poświęconych przez rodziców, marzenia o tym, aby pośród komend „nie wolno”, „zrób to”, „musisz” pojawiały się przynajmniej czasami wyjaśnienia inne niż „bo ja tak chcę”, „bo ci każę”, „daj mi spokój”. Czy do marzeń zdolne jest jeszcze pokolenie żebrzące o miłość poprzez uciekanie w nałogi, włóczenie się po nocach, sprawianie problemów wychowawczych w szkole i życiu? Jednak pośród żebrzących miłość są także inni.
Dziś żebrze o miłość pokolenie dorastających dzieci, których rodzice kupowali „święty spokój” grami komputerowymi, smartfonami, tabletami i ciągłym powtarzaniem, „teraz nie mam czasu dla ciebie, zajmij się czymś”. Dzieci się więc zajęły i dziś błądzą po wirtualnym świecie, żyją filmikami z youtube’a, zamiast przyjaciół mają znajomych na facebook’u a jedyne rekordy są tylko kolejnymi level ami w grach komputerowych. Świat marzeń umarł w oczekiwaniu na miłość rodziców dawaną zamiast elektronicznych zabawek, przyjaźń zamiast pornografii czy ciepło rodzinnego domu zamiast alkoholowych libacji – wszystko jedno czy przy najtańszej wódce czy też przy najdroższych trunkach.
Stałem więc dziś przed moimi młodziutkimi uczniami i próbując mówić im o rzeczach dla nich abstrakcyjnych, modliłem się o cud zmartwychwstania – zmartwychwstania nadziei, że nie wszystko jest jeszcze stracone, że wciąż można jeszcze odważyć się rzuci losowi wyzwanie. Że miłość, szczęście i piękne cele w życiu wciąż są w zasięgu ręki. Jeśli tylko sięga się po nie z wiarą, w Imię Boże!
Nie, to nie cudowny pomysł któregokolwiek z ugrupowań politycznych, ani też marzenia ministra finansów. Raczej bolesna refleksja jednego ze sprzedawców w sklepie komputerowym. Miało to miejsce kilkanaście lat temu. Przede mną w kolejce, stał mężczyzna, który awanturował się, że sprzedawca nie chce mu wgrać do kupowanego komputera „pirata”, którego syn przyniósł ze szkoły, tylko żąda kilkuset złotych za oryginalny system operacyjny. Kiedy niesforny klient odpuścił, zmęczony rozmową sprzedawca powiedział: „uważam, że powinno być coś takiego, jak prawo jazdy na komputer. Sprzedajemy ludziom sprzęt, i dajemy możliwości, na których się nie znają i o których nie mają pojęcia”.
Historia ta przypomina mi się, kiedy sam doświadczam tego, że za klawiaturą siadają ludzie, którym wydaje się, że jednym przyciskiem uszczęśliwią, nawrócą, przekonają, zmuszą do zagłosowania na ulubionego kandydata tysiące innych internautów. Gdyby ów wpis miał dotyczyć jedynie zwykłego spamu, pewnie prościej byłoby zablokować jednego czy drugiego jegomościa, zamiast zamieszczać ów wpis na blogu.
Moja refleksja dotyczy wiary i internetu, a dokładniej mówiąc drugiego przykazania. Tak, „nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno”. Zbanalizowaliśmy już dawno to przykazanie i nawet nie dostrzegamy, jak wielu ludzi, uważających się za wierzących, ba nawet swojego rodzaju „internetowych apostołów”, generuje pokaźną liczbę „świętego spamu”. Ale zacznijmy od początku, wyraźnie i „dużymi litterami”. Może ktoś się zreflektuje i zrobi rachunek sumienia.
Po pierwsze „łańcuszki” o podłożu religijnym. Zastanawiam się, jak w ogóle człowiek wierzący, może rozsyłać hurtowo herezje typu”odmów 10 razy zdrowaś Maryjo i roześlij do wszytskich, a spełni ci się to i owo, ale jak nie roześlesz, ojojoj…” Oszczędzę sobie dalszej narracji. Krótko i na temat. Zabobon, grzech przeciw drugiemy przykazaniu, zaśmiecanie internetu tym, co powinno być świętością.
Po drugie „zawodowi pozdrawiacze”. Wyobraźmy sobie, sobota rano. Poranna kawa, odprawa z wikariuszami, naraz telefon „głupieje”. Raz za razem co otrzymuję? Przeróżne gify, wysyłane hurtowo przez „zawodowych pozdrawiaczy”, którzy prosili o dołączenie do znajomych, choć w życiu ich na oczy nie widziałem. Czy ktoś normalny wziąłby do ręki książkę telefoniczną i zaczął obdzwaniać wszystkich „znajomych z książki” mówiąc „Dzień dobry. Życzę miłej soboty”? Mówiąc eufemistycznie „dostalibyśmy kota” już po godzinie odbierania takich telefonów, a po dwóch uznalibyśmy to za nękanie. Co ciekawe, zawodowych pozdrawiaczy nie interesuje kontakt z bliźnim. Można pisać, tłumacząc, że to spam, prosić o nieprzysyłanie niechcianych obrazków, nie skutkuje. Zwyczajnie nie czytają nawet wiadomości zwrotnych. Solidny ban dopiero załatwia sprawę.
Po trzecie świąteczne życzenia. Kiedyś już o tym pisałem. Wysyłanie hurtem bałwanków, a nawet gotowych grafik z Dzieciątkiem Jezus czy Zmartwychwstałym trudno uznać za nawet lakoniczne „Wesołych Świąt”. Zwyczajnie, „poszło do wszystkich”. Zero trudu, aby nawet wybrać z listy znajomych tych, z którymi coś mnie łączy, albo nawet napisać samemu kilka słów, wstawić na swoją tablicę na FB, blogu itp. Najprościej „crl + c”, „ctr + v”.
Po czwarte kpina z miłosierdzia. Internet aż kipi od zdjęć chorych, kalekich, umierających. Wielu dało się nabrać, przekazując jałmużnę oszustom. Inni mówią, przecież nie zaszkodzi. Jeśli chcemy pomóc prawdziwym potrzebującym, może warto dodać „znam osobście”. „Na prośbę mojej przyjaciółki, która zna sytuację”. Jednak prawdziwą kpiną z miłosierdzia jest „udostępnij to zdjęcie znajomym, facebook od każego udostępnienia przekaże 5 groszy”… Uwaga o „prawie jazdy na komputer zaczyna wtedy nabierać sensu.
Po piąte, „jeźdźcy Apokalipsy”. Są ludzie, którzy uważają, że siedząc przed komputerem, mając uruchomiony komunikator jest się znudzonym widzem i czeka się tylko na wiadomość na privie, gdzie będzie link do kazania, seria zdjęć z cytatami z Biblii, przestroga, że zaraz nastąpi koniec świata. Nie raz na jakiś czas. Regularnie, kilka razy dziennie, o różnych porach dnia i nocy. Pismo święte mówi, aby nastawać w porę i nie w porę, ale może warto pewne rzeczy udostępniać samemu, niż zaczepiać bliźnich, których na oczy nigdy się nie widziało? Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno… Tylko tyle i aż tyle…
Komputer i nowe technologie to temat rzeka, a Cyfrowy Kontynent wciąż czeka na missjonarzy z prawdziwego zdarzenia. Jeśli nie pomagamy, przynajmniej nie przeszkadzajmy, nie ośmieszajmy tego, co dla nas święte, i nie dajmy innym powodu do wyszydzenia.
Prawo gościnności leży u podstaw najstarszych kultur świata. Kiedy sięgamy do Biblii, widzimy, że obowiązek udzielenia gościny był jednym z ważniejszych i najstarszych kulturowo nakazów, które kształtowały naszą cywilizację. Dziś nie tylko kultury semickie, ale także nasza staropolska tradycja nakazuje nam stosować zasadę, „gość w dom, Bóg w dom”. Wszak chyba tylko złośliwi, niewrażliwi na tę piękną tradycję ludzie, mający sami niedookreślone intencje, próbowali ją zastąpić przewrotnym powiedzeniem, „gość w dom – pilnuj żony”.
Dzisiaj okazuje się, że kiedy ta prastara zasada gościnności ma być zastosowana do napływających do Europy ludzi z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki, na całym Starym Kontynencie i nie tylko, rozgorzały potężne dyskusje, które jak wszystko na to wskazuje zwiastują rychły koniec Europy, jaką znamy. Kiedy kilka miesięcy temu ryzykowałem twierdzenie, że w najbliższych miesiącach, góra kilku latach strefa Schengen przejdzie do historii i przestanie istnieć w praktyce, a koniec Unii Europejskiej jest obecnie bliższy, niż bliski był koniec ZSRR, gdy w Polsce rodziła się Solidarność, wielu uważało to za swoiste polityczne science fiction. Dziś kolejne kraje przywracają kontrolę na granicach, inne zaś w praktyce tracą -miejmy nadzieję, że tylko chwilowo – kontrolę nad swoimi granicami.
Na temat kryzysu migracyjnego powiedziano już chyba wszystko. Nie wszystko przedarło się do szerokiej opinii publicznej, gdyż miłujące pokój i demokrację oraz wolność słowa rządy o proweniencji skręcającej na lewo powoli, cichaczem choć nie w pełni przywracają jeszcze kontrolę na granicach, to dość skutecznie przywracają kontrolę niezależnych wypowiedzi i publikacji, aby wolne od religijnych i tradycyjnych przekonań współczesne społeczeństwa, nie mogły dopuścić się orwellowskiej myślozbrodni.
Co więc sądzić nam na ten temat? Mamy przyjmować, czy nie przyjmować uchodźców? Wielu czuje się zdezorientowanych, ale wielu innych entuzjastycznie wypowiada się o otwarciu granic, jako o szansie, nakazie sumienia i europejskiej solidarności. Myślę więc, że powinniśmy znaleźć jakiś złoty środek. Idea którą się chcę podzielić, nie jest może doskonała, ale patrząc po liczbie zwolenników przyjmowania uciekinierów z Bliskiego Wschodu i Afryki pomoże rozwiązać nam ten kryzys w ciągu kilku tygodni.
Proponuję więc, aby każdy, kto uważa, że należy przyjmować tych ludzi a ma ku temu warunki – poczynając od decydentów i tzw. publicznych autorytetów, zadeklarował ilu uchodźców przyjmie pod swój dach, a my, mniej zdecydowani, wątpiący, czy nawet mający opory spróbujemy ponieść koszty tego eksperymentu na europejskim organizmie. Oczywiście, już widzę, jak wielu zwolenników przyjmowania przybyszów z Krajów Proroka oburza się na moją propozycję i poucza mnie, że powinienem przyjmować ich ja, parafie i zakony. Hm, ciekawe i godne rozważenia, ale chyba ci ludzie lepiej będą czuli się w domach, gdzie nie będzie gorszył ich znak krzyża, odprawiane modły i konserwatywny model życia. Chyba zależy nam wszystkim na stworzeniu im środowiska, gdzie samo sformułowanie „multi kulti” budzi zachwyt i entuzjazm? Myślę, że wówczas, znajdzie się sposób, aby nawet pieniądze zbierane w kościołach na sfinansowanie pobytu uchodźców w domach zwolenników emigracji, nie śmierdziały, lecz okazały się halal.
Ileż to razy, aby stworzyć coś nowego, warto i należy spojrzeć wstecz na to, co do tej pory udało się skomponować. Sobota o poranku, powinienem zacząć pisać kazanie i uzupełnić kilka rzeczy, na które nie starczyło czasu w ciągu tygodnia. Zbierając myśli przeglądam stare wpisy na blogu. Z utęsknieniem wspominam chwile, kiedy miałem czas, aby w tym miejscu każdego dnia pojawiły się nowe treści. Czytam fragmenty dawnych postów, przeglądam zapisy starych rozmów próbując raz jeszcze zrozumieć odpowiedzialność, jaka spoczywa na nas ludziach, którym Bóg powierzył dar utrwalania i przekazywania swoich myśli słowem pisanym i mówionym.
Najciekawsze jednak okazują się rozmowy, w których w zupełnie innej sytuacji człowiek stara się dawać drugiemu dobre rady, a po czasie czytając te same treści zaczyna ów dialog odnosić bardziej do siebie niż do bliźnich. O tak! Bóg stawiając na naszej drodze dobrych ludzi, przygotowuje nas do tego egzaminu, który kiedyś będziemy mieli zdać przed Nim samym. Tu na ziemi mamy czas, aby być dla siebie dobrymi nauczycielami, braćmi i siostrami w wędrówce przez świat, prowadzącej do miejsca, gdzie przemijające wartości doczesne okażą się niewiele więcej warte niż wczorajsza gazeta. Jakże śmieszne i małe wydaje się z perspektywy wiary poświęcanie czasu i życia na zdobywanie różnymi sposobami rzeczy, z których nic nie zabierzemy ze sobą przechodząc przez granicę istnienia.
Jaką trzeba mieć zainstalowaną „życiową nawigację”, aby dać się ogarnąć duchem tego świata i pędzić przed siebie wprost na zatracenie? Kogo trzeba słuchać, aby komunikaty i ostrzeżenia jakie Dobry Bóg daje nam w czasie tej podróży przez „CB naszego sumienia” ignorować i zagłuszać jak kiedyś zagłuszano „Wolną Europę?
Napisałem kiedyś na tymże blogu: „Ciekawym więc, jak wyglądałby dziś mędrzec, który z zapaloną świecą czy pochodnią zawitałby do naszych szkół, parafii, szpitali i urzędów pytając, czy nie widzieli tu jakiegoś człowieka. Wszakże bycie nawet świetnym specjalistą w danej dziedzinie, to tylko biegłe rzemiosło, bycie zaś specjalistą, który jest człowiekiem, to prawdziwy artyzm na miarę planów Tego, którego Jednorodzony Syn dla nas ludzi, będąc Odwiecznym Bogiem, stał się człowiekiem.” Sobota o poranku i kolejny łyk dobrej, włoskiej kawy. „Przegląd wydarzeń tygodnia” i tych, co dopiero nadejdą: Kazanie, katecheza, koncerty, Pielgrzymka do Włoch i Marsz życia… Spotkałem i spotykam wciąż tylu ludzi, na których wskazałbym owemu mędrcowi, i powiedział: Zobacz, na świecie wciąż żyją jeszcze ludzie, wciąż można spotkać człowieka pisanego przez duże „C”, który czytając Ewangelię uważa ją za treść swojego życia, niepozwalając odłożyć jej na półkę pomiędzy baśnie i pobożne legendy.
Spoglądam przez okno, na chmurzące się niebo, na budzącą się do życia przyrodę niepewne jutro, i tylko ten głos, który dochodzi zza zasnutego chmurami nieba, transmitowany przez przekaźnik ludzkiego sumienia każe mi na nowo pytać samego siebie, „co odpowiesz Bogu, gdy kiedyś cię zapyta, czy byłeś człowiekiem…
Ile warte jest ludzkie życie? Takie pytania stawiamy sobie w sytuacjach, gdy zbrodnia dokonana w jakimkolwiek zakątku globu, nagłośniona za pośrednictwem środków masowego przekazu wzburzy tzw. opinię publiczną. Chcielibyśmy wówczas wierzyć, że tak jak wmawia się to nam od przedszkola, przemoc, terroryzm, zabijanie zawsze spotka się z potępieniem w oczach świata, który po dwóch tragicznych wojnach światowych oraz stanięciu na krawędzi atomowej zagłady w czasach tzw. wyścigu zbrojeń i zimnej wojny zrozumiał, że zabijanie i nienawiść prowadzą donikąd. Rzeczywistość jednak okazuje się diametralnie inna.
Oto kiedy ginie w zamachu dwunastu Europejczyków, świat bez namysłu utożsamia się nie tyle z nimi, co ze szmatławcem gardzącym religią, w tym chrześcijaństwem. Kiedy giną tysiące chrześcijan, tak jak kilka dni temu w Nigerii, tylko dlatego, że są chrześcijanami, świat milczy. Tak wygląda tzw. równość. Niestety, co dnia przekonujemy się, przepraszam, co dnia ludzie, którzy potrafią czytać i słuchać ze zrozumieniem, mogą przekonać się, że owo „szczere oburzenie” wyrażane jest w ściśle określonych sytuacjach, w innych zaś mimo zbrodni dokonywanych na setkach, tysiącach ludzi, ich życie wydaje się w oczach świata o wiele mniej warte. Wielu uważa to za „przeoczenie”, lub zwyczajnie za nieistotne. Czasem inni próbują tłumaczyć, że to dlatego, iż Paryż jest blisko, a Nigeria daleko.
„Żadnej wolności dla wrogów wolności”, głosi dewiza Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Od tamtych czasów więc, wszelkiej maści wyzuci z moralności rewolucjoniści, głosiciele libertynizmu i moralnego luzu, stali się jak uwolniony ze zdobytej Bastylii Markiz de Sade (Od nazwiska którego wzięła się nazwa tego, co określamy dziś mianem „sadyzm”) ikoną wolności. Nic więc dziwnego, że na jej przeciwnym biegunie znalazło się chrześcijaństwo. To właśnie ta religia stała stoi dziś na celowniku wszelkiej maści lewackich ideologii, pretendujących do „awangardy wolności”. Wszystko więc, co niszczy chrześcijaństwo staje się „miarą wolności”. Marsze zboczeńców, bluźniercze przedstawienia, seksualizacja dzieci i młodzieży, propagowanie powszechnego zepsucia. Tak wygląda współczesny front walki przeciwko chrześcijaństwu, i co ważne przeciwko ludzkości. Na tak wyjałowiony grunt trafia więc idea dżihadyzmu. Walki z zepsuciem przy pomocy wszelkich dostępnych środków, w tym przy pomocy terroryzmu.
Tymczasem szerzenie cywilizacji wrogiej życiu, aborcja eutanazja, związki sodomickie zataczają coraz szerszy krąg. Wskaźniki demograficzne w Europie mówią same za siebie. Nasz kontynent wymiera. Wolność rozumiana jako swawolna prowadzi do zguby. Decydenci z wysokości brukselskich gabinetów nawet już tego nie kryją. Oto zakazuje się tradycyjnych żarówek, termometrów rtęciowych, ba, swojego czasu media informowały, że w „trosce o zdrowie dzieci” będzie zakaz sprzedawania chipsów w szkolnych sklepikach, ale na szczeblu europejskim podejmuje się decyzje, że tabletka wczesnoporonna ma być dostępna w aptekach bez recepty. I to w całej Unii, zaś nasi administratorzy mieniący się rządzącymi, potulnie, wbrew zapisom polskiej konstytucji i polskich ustaw zapowiadają, że się podporządkują. Trucizna zabijająca poczętą ludzką istotę, a zarazem mogąca wywołać wyjątkowo opłakane skutki w organizmie kobiety, ma być dostępna niczym tik-taki. Mądremu dość.
Wracając więc do tytułowego zagadnienia, przychodzi do głowy smutna refleksja. Życie życiu nierówne. Na tym Bożym świecie, jest jednak cień nadziei. Jest nim właśnie chrześcijaństwo. Zwalczane zarówno przez lewackich ideologów, jak i terrorystów spod znaku Boko Haram czy ISIS konsekwentnie, gdy jedni karabinami w Nigerii, na Bliskim Wschodzie czy w Azji próbują wymordować uczniów Chrystusa, drudzy w Europie i Ameryce paragrafami, demoralizacją i bluźnierczymi pokazami, uczynić z chrześcijan ludzi drugiej kategorii, by nie przeszkadzali w dalszym szerzeniu cywilizacji śmierci, ci właśnie chrześcijanie, w odpowiedzi na terror organizują nabożeństwa pokutne i przebłagalne, modlą się o pokój a nawet za dusze zamordowanych bluźnierców, i w świecie, gdzie gdzie coraz więcej pojawia się tych, którzy zabijają ludzi w imię Boga, owi chrześcijanie konsekwentnie wyznają Boga, i głoszą wiarę w Boga, który pozwolił się zabić za człowieka, aby zmartwychwstając dać nam nowe życie.