„Trudne sprawy” na kolędzie, czyli ksiądz w roli „sił pokojowych”

Spread the love
Fot. ? David Mathieu - Fotolia.com
Fot. ? David Mathieu – Fotolia.com

Popularność, jaką obdarzyli Szanowni Użytkownicy poradnik kolędowy sprawia, że postanowiłem dodać do niego kolejną, trzecią już część, poruszając tym razem kwestie najpoważniejsze, mogące wpłynąć na życie nie tylko doczesne, ale i wieczne naszych wiernych.

Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, że ludzie, którzy nie potrafili rozwiązać pewnych życiowych problemów przez całe lata, po wizycie duszpasterskiej, (choć nie są to statystycznie liczne przypadki, ale co nie zmienia faktu, że są) podejmują decyzje, z którymi zwlekali przez całe lata.

Najczęściej jest to przede wszystkim zasługa łaski Bożej. Warto jednak podjąć kilka wątków, aby łaski nie zmarnować, lecz z nią współpracować. Zwłaszcza, że wiele razy, w podobnych sytuacjach gdy atmosfera w domu jest mocno „wybuchowa”, wystarczy iskra nieporozumienia, aby ksiądz „uzbrojony jedynie w kropidło i obrazki” znalazł się w samym środku kolejnej bitwy w toczących się „wojnach domowych”. Oczywiście nie jestem w stanie wyczerpać wszystkich „trudnych spraw”, ale postaram się omówić najczęściej spotykane, celem przyczynienia się choćby w minimalnym stopniu do krzewienia pokoju w naszych rodzinach. (Do dyskusji o pozostałych zapraszam na Forum www.matuszny.opoka.org.pl/Forum lub na priva.)

Sytuacja pierwsza – „Lincz na mężu”. Otóż nie każde „stare dobre małżeństwo” wyśpiewuje chwałę Bożą i nagrywa płyty. Zdarza się, że przy okazji kolędy jedno z małżonków chce w obecności gościa „przeczołgać” drugie, obarczając je winą dosłownie za wszystko, od niepozmywanych naczyń w kuchni po klęskę głodu na świecie. Zdaję sobie sprawę, że kolęda w wielu sytuacjach kryzysu w małżeństwie, jest okazją do „wygadania się”, wyżalenia w sytuacji, kiedy na co dzień nie ma do kogo ust otworzyć. Pokusa jest o tyle silna, co zwyczajnie niebezpieczna i wybuchowa. Każdy, zwłaszcza mężczyzna, który nawet poczuwałby się choć trochę w sumieniu do winy, kiedy zostanie publicznie napiętnowany i słownie upokorzony przez współmałżonka w obecności gościa, w tym wypadku księdza, automatycznie wyzbędzie się resztek skrupułów i przybierze postawę obronną. To nie tylko nie wyjaśni, lecz skomplikuje sytuację, bo jak bywa w wielkiej polityce, tak też często bywa i w tej domowej. „Siły pokojowe kiedyś muszą opuścić teren, a wtedy stare żale prowokują wojnę większą, niż była przedtem. Co więc zrobić? Najlepiej nie występować z „aktem oskarżenia” przed księdzem, bo ksiądz nie wezwie policji, nie zaaresztuje niepokornego współmałżonka, nie pogrozi mu palcem, lecz uczciwie, zgodnie ze złożoną ongiś przysięgą małżeńską powiedzieć, zamiast „proszę księdza, mam problem z mężem”, raczej „proszę księdza, w naszym małżeństwie mamy problem”. O tak, jest to wspólny problem, i póki jako taki nie będzie postrzegany przez obojga, żadne „siły pokojowe” tej „wojny domowej nie zakończą”.  Ponadto forma poszukiwania rozwiązania, zamiast oskarżania ma to do siebie, że łączy. Wszyscy, małżonkowie i ksiądz mogą pomyśleć, co można by zmienić, co podpowiedzieć. Ksiądz być może mógłby podpowiedzieć dobrą poradnię rodzinną, umówić się z małżonkami np. w parafii, na „neutralnym gruncie” aby spokojnie, bez presji uciekającego czasu dłużej porozmawiać, zaproponować jakąś zmianę, która dałaby szansę na otwarcie nowego rozdziału w tym małżeństwie. Łaska Boża działa, trzeba jej tylko pomóc, nie przeszkadzać. Korzystanie zaś z obecności księdza do upokorzenia (nawet jeśli zasłużonego) współmałżonka, często niweczy resztki szans na porozumienie.

Sytuacja druga – „zbuntowane dziecko”. Ksiądz aktualizując kartotekę zwykle pyta o nieobecnych członków rodziny. Wynika to z różnego podejścia prawa świeckiego i kościelnego do tzw. pobytu stałego. W myśl Kodeksu Prawa Kanonicznego tzw. zameldowanie nie sprawia, że automatycznie staniemy się parafianami danej parafii terytorialnej. Kodeks bowiem precyzuje, że stały pobyt w świetle prawa kościelnego nabywa się poprzez faktyczne zamieszkanie na danym terenie przez określony czas. Stąd też, czasem ludzie dziwią się, że mieszkają od 10 lat, a ksiądz nie chce im wydać jakiegoś zaświadczenia. Tyle że, skoro nigdy nie przyjmowali księdza po kolędzie, ten ma czystą kartę w kartotece i uczciwie stwierdza, że wpis w dowodzie nie czyni ich automatycznie parafianami, a okazję do wyjaśnienia ich statusu, jaką jest kolęda skutecznie wykluczali przez dziesięć kolejnych lat. Tyle więc w kwestii kartoteki, wróćmy do zbuntowanego, najczęściej nastolatka. Zdarza się często, że rodzic w obecności księdza doprowadza do spięcia, próbując takiego buntownika lub buntowniczkę prawie na siłę wyciągnąć z pokoju obok, w którym akurat przebywa nie chcąc spotkać się z księdzem. Zwykle, jak poprzednio, wywołuje to dokładnie odwrotny skutek do zamierzonego. Wyjątkiem mogą być sytuacje, gdy ksiądz owego buntownika zna i to z dobrej strony np. z czasów dzieciństwa, przygotowania do komunii św. bierzmowania itp. Wówczas, można odwołać się pozytywnych doświadczeń z przeszłości, spróbować „oddemonizować” swoją postać i posługę. Ksiądz jednak musi być przygotowany, że ośmielony młody człowiek „sypnie prosto z mostu”, „pedofilią w Kościele”, fiskalizmem w parafii „X” czy „Y”, nadgorliwością obecnego katechety, lub zwyczajnie prawdziwą doznaną krzywdą, wyznawanym poglądem lub innym niemiłym wątkiem. Cóż, mądry kapłan na pewno nie powinien dać się sprowokować, zwłaszcza jeśli sam przyczynił się do zaistnienia tego „wymuszonego spotkania” akceptując propozycję Pani Domu lub wręcz prosząc o wywołanie „młodego buntownika” z pokoju. Zamiast otwartego konfliktu lepiej wszakże wysłuchać, obiecać modlitwę, jeśli możliwe, spróbować przyczynić się do wyjaśnienia sytuacji np. ze szkolnej katechezy. Zamiast „wyciągania na siłę” zbuntowanego nastolatka, można poprosić o przekazanie pozdrowienia, wyrazów życzliwości, obrazka lub wizytówki z e mailem do księdza, strony parafialnej czy nawet tego bloga, aby ów mody człowiek jeśli tylko zechce mógł nawiązać prawdziwy, szczery dialog z księdzem, któremu też może szczerze opowiedzieć „co go boli.”

Sytuacja trzecia – pijany domownik w sąsiednim pokoju. Bywa, że zwłaszcza Pani domu, na pytanie o męża czy syna uczciwie przyzna, że leży lub siedzi pijany w sąsiednim pokoju. Gorzej, jeśli spróbuje go zawołać lub do niego prowadzić. Wszakże rozmowa z pijanym ma taki sam skutek, jak udzielanie lekcji pływania topiącemu się akurat człowiekowi. Często jednak w takiej sytuacji ksiądz podejmuje temat, próbując zrozumieć, czy mąż zwyczajnie po pracy „zabalował”, czy taki sposób postępowania jest normą w danym domu. Oczywiście mam nadzieję, że żaden szanujący się duchowny, zwłaszcza, jeśli alkoholizmowi domownika towarzyszy przemoc, nie będzie dawał rad typu: „córko, to twój krzyż. Musisz cierpieć, bo to przecież twój mąż”. Jeśli miałby taką pokusę, mam nadzieję, że wspaniałomyślnie zaproponuje zamianę na dwa tygodnie i zamieszka z agresywnym alkoholikiem nadstawiając co dnia po kilka razy ów drugi policzek. Nałóg, jakikolwiek zresztą wymaga pomocy specjalistycznej, i jeśli rozmowa na ten temat ma być czymś więcej niż tylko wspomnianym już wyżej „wyżaleniem się”, warto zapytać księdza o instytucje i specjalistów, z którymi można skontaktować się szukając pomocy.

Sytuacja czwarta – „Źli sąsiedzi”. Innymi słowy, wojna wykroczyła poza dom, a zwaśnione sąsiedztwo bardziej tkwi na swoich pozycjach, niż żołnierze w czasie prawdziwej wojny. Pomijam już fakt, że często powodem takich konfliktów są banały, czasem zadawnione, które gdyby nie były podsycane, często przez obie „walczące strony”, już dawno zostałyby wybaczone i puszczone w niepamięć. Stąd też podobnie jak w konfliktach między domownikami, ksiądz mógłby nieco pomóc, ale do tego potrzeba spojrzenia, że „mamy problem, gdyż nie potrafimy dogadać się między sobą w sąsiedztwie”, niż arbitralne stwierdzenie, że „mamy problem z sąsiadami” i próba przeciągnięcia księdza na swoją stronę. Zresztą z księdzem, czy bez, zawsze pierwszym krokiem do zgody jest zaprzestanie „odpowiadania” na gesty, które uznajemy za wrogie i prowokacyjne względem nas. Owszem, zdarza się, że są sąsiedzi, gdzie pół bloku czy klatki ma z nimi problem. Zazwyczaj towarzyszy temu nałóg. Skoro ktoś łamie wszelkie normy życia społecznego, a wierni liczą, że ksiądz tam pójdzie, pogrozi palcem i oni się uspokoją, to śpieszę zapewnić, że jest to utopia większa niż socjalizm. Może wówczas warto raczej pomyśleć o spotkaniu międzysąsiedzkim z tymi, którym dany sąsiad utrudnia życie i wspólnie najpierw z nim porozmawiać, a później podjąć wspólne kroki prawne, niż liczyć, że kropidło będzie miało tym razem moc egzorcyzmów. Zawsze jednak warto pamiętać, choć przyznam, że z tym nie spotkałem się mimo siedemnastu kolęd w moim życiu, że można poprosić księdza, aby jeśli już ma być pośrednikiem, by przekazał skłóconym sąsiadom szczere pragnienie pojednania, i gotowość do zgody. Wówczas, efekty mogłyby być na prawdę ciekawe.

Sytuacja piąta – „cywilny bez przeszkód”. To sytuacja iście paradoksalna. Zazwyczaj, ludzie odrzucający życie wg Dekalogu nie przyjmują księdza po kolędzie. Zdarza się jednak, że przyjmują i co więcej otwarcie kontestują nie tylko wikarego i proboszcza, ale nauczanie kilku ostatnich papieży, czasem z samą Świętą Ewangelią na czele. Warto więc zapytać, po co ta mistyfikacja? Problem jest głęboki, kiedyś zajmę się nim w osobnym wpisie, dziś skupię się jedynie na „misji pokojowej księdza”. Zdarza się, że sami konkubenci zaczynają czuć pewien dyskomfort sytuacji, ale nie widzą drogi wyjścia. Dlatego też, mądry duszpasterz rozezna, czy wystarczy kilka minut rozmowy, czy warto umówić się w parafii, by więcej sobie wyjaśnić. Zdarza się jednak i tak, że sytuacja przeszkadza tylko jednej ze stron. Druga, uważająca się wprost za niewierzącą jest zwykle wtedy nieobecna. Można oczywiście „poznęcać” się nad konkubiną i choćby przytoczyć prawdziwe i adekwatne skądinąd przysłowie, „gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”, ale warto wykorzystać każdą okazję, aby najmniejszy nawet gest dobrej woli, jeśli jest tylko szczery, pomógł w rozwiązaniu sytuacji kryzysowej. Jeden przykład, stosowany na każdej parafii na której byłem pozwala „przetestować” przynajmniej jedną z częstszych sytuacji, gdy młodzi konkubenci mówią „nie mamy pieniędzy na ślub”. Pomijam fakt, że najczęściej mylą ślub z weselem, a ofiarę składaną przy tej okazji w kancelarii z aktualną ceną wódki, jaką chcieliby zamówić na wesele, to jednak deklaracja ze strony księdza, że czeka na młodych w kancelarii, a jeśli jedynym motywem życia w grzechu są ewentualne koszta z tym związane, to gwarantuje im, że u kolędującego księdza w parafii takowych nie poniosą, pozwala raz na dobre uciąć wątek finansowy i przejść do prawdziwych problemów, dla których tzw. koszta ślubu są tylko wymówką. Z drugiej jednak strony muszę przyznać, że w każdej parafii, po każdej kolędzie trafi się co najmniej jedna para, która zawrze sakramentalne małżeństwo, jeśli ksiądz zapewni ich, że ofiara to ofiara a nie podatek, a jak ich nie stać to będzie i bez.

W większości z opisanych przypadków, jeśli planujemy dłuższą rozmowę z księdzem po kolędzie, warto o tym uprzedzić go wcześniej. Być może wówczas umówicie się na koniec wizyty, aby bez presji czasowej omówić ważne dla rodziny sprawy, lub też zaproponować spotkanie o konkretnej godzinie, gdzieś w połowie czasu przeznaczonego tego dnia na kolędowanie, aby przy kawie lub herbacie zrobić półgodzinną przerwę, dając swobodny czas na poruszenie zaplanowanych tematów. Wówczas ksiądz będzie wiedział, że w innych mieszkaniach ma „podziękować grzecznie” za propozycję przerwy na herbatę, bo jest rodzina, która w takiej przerwie chciałaby omówić z księdzem ważne dla nich trudne sprawy.

Przyznam, że tą częścią planuję zakończyć kolędowy poradnik, chyba, że Szanowni Użytkownicy podeślecie w komentarzach, na forum lub na maila sprawy, które warto byłoby w tym temacie jednak poruszyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Oblicz: * Time limit is exhausted. Please reload the CAPTCHA.