Dzienne archiwum: 1 października 2013

Samochód z napędęm „na zdrowaśki”!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Wyobrażacie sobie reklamę jakiegokolwiek samochodu, gdzie jego główną zaletą jest nie marka, model ani cena ale „napęd na zdrowaśki”? Swoją drogą przy szalejących cenach paliw, ciekaw jestem ilu ludzi, bez względu na cenę, wyznanie czy poglądy polityczne zdecydowałoby się na nabycie takiego auta. Domyślam się, że już w tym momencie wielu czytelników mojego bloga powie sobie, „bez żartów, takie samochody przecież nie istnieją”. Otóż ponoć istnieją, i podobno mam przyjemność być użytkownikiem takowego pojazdu. Przynajmniej tak twierdzą moi przyjaciele, z którymi przed pięcioma laty udaliśmy się w podróż – pielgrzymkę trasą: Bratysława – Mariazell – Marktl am Inn – Praga. Rzecz działa się w Austrii.  Ideą pielgrzymki była wizyta w rodzinnym mieście Ojca Świętego Benedykta XVI i nawiedzenie kilku europejskich sanktuariów. Dodam, że podróżował z nami mój przyjaciel z Kenii – ks. Patrick. Jechaliśmy na dwa pojazdy, w tym jeden to moje „ferrari”, do którego przed laty zamontowałem napęd LPG. Napęd benzynowy, raz działał, innym razem niekoniecznie. Wszak gaz w samochodzie ponoć znaczy oszczędność. Nie mając większego doświadczenia w wojażach po europejskich drogach, zaczęliśmy rozglądać się po przekroczeniu granicy słowacko – austriackiej za  stacją paliw z LPG. Nie wiem jak dziś, ale wówczas przez całą podróż takiej nie znaleźliśmy. Gaz się skończy, napęd benzynowy co 30 – 50 km odmawiał posłuszeństwa. Na dodatek kontrolka benzyny „zacięła się” na poziomie rezerwy i ani drgnęła w dół, co mnie tym bardziej zaczęło niepokoić. Z pustym pojemnikiem gazu, zaciętą kontrolką i jak się po powrocie okazało wręcz „stopioną” pompą paliwową docieramy do punktu docelowego w Austrii. Zajeżdżamy na stację, żeby uzupełnić przynajmniej benzynę. Lejemy do pełna, wszak z rana dalsza droga, a na zdobycie gazu w Austrii przestaliśmy już liczyć. Obserwuję na przemian licznik dystrybutora i zmieniającą się cenę. Bywałem już w sytuacji, kiedy bak benzyny był zupełnie pusty (co ponoć wg mechanika wykończyło moją pompę paliwową) i „lałem do pełna”, ale ilość benzyny jaka tamtym razem zmieściła się w baku, pobiła rekord dotychczasowych tankowań. Dojechaliśmy chyba na oparach… Piszę „chyba”, bo moi przyjaciele, z którymi podróżowaliśmy zareagowali natychmiast. Niemożliwe! Ksiądz dojechał bez paliwa! Inny zaś wtrąca. „Ten samochód jeździ chyba na zdrowaśki.” Od tamtej pory tak już zostało, a moje „ferrari”, mimo że do niezawodnych nie należy, wciąż jeździ a ponad to, zawsze, przy każdej awarii znajduje się jakieś rozwiązanie z cyklu „szczęście w nieszczęściu”. Dziś początek października, miesiąca poświęconego Matce Bożej i modlitwie różańcowej. W naszych parafiach nie należą do rzadkości widoki dzieci i młodzieży, licznie przybywających do kościoła lub pod kościół na to nabożeństwo. Prym wiodą tutaj dzieci „zbierające” obecności, aby wykazać się na katechezie, oraz młodzież „zaliczająca” określoną liczbę nabożeństw, celem dopuszczenia do sakramentu bierzmowania. Wielu katechetów później wymienia doświadczenia, „od ilu nabożeństw, w tym różańcowych jest się już dojrzałym katolikiem, a ile oznacza że trzeba jeszcze dorosnąć”. Przyznam, że taka sytuacja kojarzy mi się z innym wydarzeniem motoryzacyjnym. Opowiadał mi kiedyś jeden z mechaników, jak trzy dni spędzili nad samochodem, w którym paliła się kontrolka oleju. Nie mogąc znaleźć usterki, postanowili …zmienić żarówkę kontroli na spaloną, tak by nie niepokoiła użytkownika pojazdu. Samochód po takiej naprawie ponoć wytrzymał nawet całe dwa dni. Trzeciego silnik zwyczajnie się zatarł… Możemy jako katecheci poprawiać sobie samopoczucie, jak dobrze zdyscyplinowaliśmy naszych uczniów do uczestnictwa w nabożeństwie różańcowym. Jaki tego jednak będzie skutek? Obawiam się że podobny, do „założenie spalonej żarówki”, aby kontrolka nie wskazywała problemu. Prawdziwym bowiem problemem jest miejsce dla Pana Jezusa i Matki Bożej w naszym życiu. Wystarczy przejrzeć wpisy naszych katechizowanych na Facebooku, by zobaczyć, że są osoby, zespoły i wydarzenia o których dzieci myślą „na okrągło”. Justin Bieber, FC Barcelona, ulubione piosenki, klipy z youtuba itp. „Lajkowanie” stało się elementem dziecięco młodzieżowej popkultury. Czy zmienimy ją ustalając ile „lajków” ma zebrać różaniec, na lepszą ocenę z religii, lub dopuszczenie do bierzmowania? Tym, którzy mają wątpliwości proponuję eksperyment. Przez 31 kolejnych katechez, niech uczniowie powtarzają 50 razy dziennie „kocham sorkę od religii” lub „kocham mojego katechetę”… Jeśli po miesiącu takich ćwiczeń, prestiż do katechety i jego umiłowanie wśród katechizowanych wzrośnie, wycofuję wszystkie moje argumenty. Jeśli nie, proponuję przemyśleć następującą zależność. Jeśli ktoś – w tym wypadku Pan Jezus i Matka Boża, będą na prawdę bohaterami i przyjaciółmi najpierw katechety, później katechizowanych,a  myśl o nich i do nich będzie kierowana wielokrotnie nie tylko w październiku, ale przez całe życie, to ręce same będą wyławiać z kieszeni różaniec i przesuwać paciorki w wolnej chwili dnia. Łaski zaś uzyskane na modlitwie, będą bardziej dostrzegane przez wszystkich, niż fakt dojechania na oparach paliwa do najbliższej stacji benzynowej przez moich przyjaciół, których na koniec tego wpisu serdecznie pozdrawiam.