Dzienne archiwum: 14 listopada 2013

Tolerancja jest do bani

Child Abuse series
Fot. ? Olga Yarovenko – Fotolia.com

Nie tak dawno temu zostałem zapytany przez pewnego księdza, czy wiem, jakie są rodzaje „kar komputerowych”, jakie rodzic stosuje względem krnąbrnego dziecka. Jako że nie odgadłem tej, o którą mu chodziło, opowiedział mi swoje zdarzenie, jakie miało miejsce, gdy chodził po kolędzie. Zaraz na początku wizyty -jak mówił- przywitał go dobrze zbudowany mężczyzna, zapraszając do wejścia. Sam wygląd owego człowieka, miał wg jego słów robić odpowiednie wrażenie. „Niech ksiądz siada. Kawa czy herbata?” zapytał. Na próbę tłumaczenia, że to dopiero początek dnia i czasu niewiele, stanowczym głosem stwierdził. Niech ksiądz siada! Ja się muszę wygadać”, skwitował. Siedzący obok z wystraszoną miną jego syn próbował jeszcze błagalnym głosem negocjować, powtarzając „tato, proszę cię, nie mów”, ale po kolejnym „cicho siedź! Wszystko powiem księdzu!” zupełnie zrezygnował z przyjętej „linii obrony”.

Otóż jak już kawa znalazła się na stole, ojciec zaczął swoją opowieść. „Pracuję na kilku etatach, w domu jestem rzadko, wszystko po to, żeby temu gnojkowi nic nie brakowało. A tu co? Jestem w pracy, a tu ze szkoły dzwoni mi nauczycielka, żeby przyjść, bo kazała mu kupić sobie czysty zeszyt, a on jej odpowiedział, że go nie stać! Rozumie ksiądz? Jak wpadłem do domu, słyszałem tylko od drzwi: „tato, proszę cię, tylko daj mi karę komputerową. Proszę!” No to dostał karę komputerową, spuściłem mu lanie kablem HDMI…”.

Ot kara komputerowa. Ale do rzeczy. Miało być o tolerancji, a nie o karach komputerowych czy cielesnych. Zresztą o tym szerzej innym razem. Co więc ma wspólnego kara dla krnąbrnego dziecka z tolerancją lub jej brakiem? Otóż coraz bardziej przeraża mnie fakt, jak pod wpływem medialnej propagandy kształtuje się świadomie, bądź też nie „nowy laicki dekalog”, w którym przykazania dane ongiś człowiekowi przez Boga zostają zastępowane czymś, co na pierwszy rzut oka brzmi podobnie, ale przynosi w rezultacie opłakane skutki.

Ileż to razy da się słyszeć pełen wyrzutu sumienia głos zwłaszcza matek, które mówią: „jestem nietolerancyjna dla swoich dzieci”. Wtedy zaś zwykle dopytuję, co to oznacza. Przemoc fizyczną? Poniżanie? Izolowanie od środowiska rówieśniczego? Często okazuje się, że nic z tych rzeczy, a najczęstsze tłumaczenie, to „no wie ksiądz, dziś są inne czasy, a mnie trudno jest się z tym pogodzić.” I tu zaczyna się cały katalog owych nowości od wyjazdu dorastającej córki z „kolegą” pod namiot na wakacje, po wprowadzenie do domu kogoś, z kim owa pociecha ma zamiar pomieszkiwać, oczywiście na koszt mamy i taty”. No więc w takich sytuacjach, to chwała Bogu, że mama czy tato jeszcze okazali się „nietolerancyjni” i przegonili gdzie pieprz rośnie takiego amanta, który chciałby być nieślubnym zięciem na utrzymaniu teściowej.

 Co to znaczy, że ktoś jest „nietolerancyjny”? Czy to znaczy, że nie ma w nim miłości bliźniego? Otóż tu jak dla nas ludzi wierzących jest sedno problemu. Ktoś sprytnie wyparł z naszego codziennego języka dwa najważniejsze przykazania: miłości Boga i bliźniego.” Dla przykładu. Jak widzę, że gościu zakłada sobie pętlę na szyję i chce się powiesić, gdy wezwę policję i pogotowie, by go odratować, to jestem nietolerancyjny? Pewnie tak. Ale czy to znaczy, że nie kieruję się miłością Boga i bliźniego. Otóż właśnie kieruję się w tym wypadku tymi wartościami. Czy jak małe dziecko pomaluje kredkami ścianę w domu a rodzice muszą wymienić tapety i zaciskając zęby rezygnują z wakacyjnego wyjazdu a na przyszłość to jest tolerancja, czy miłość bliźniego? Kiedy zaś zrobiłby coś podobnego nastolatek, czy będzie to wbrew miłości Boga i bliźniego czy tylko wbrew zasadom tolerancji sprzedać komputer młokosa i pomalować za to ściany? Nietolerancyjne, ale wychowawcze, a co za tym idzie nastawione na miłość bliźniego, który winien poszanować pracę swoich rodziców.

Cały problem publicznej debaty n.t. tolerancji bierze się stąd, że zagubiła ona z pola widzenia człowieka, o którym bł. Jan Paweł II mówił, że „jest drogą Kościoła”. W jego miejsce, postawiła ludzkie słabości, których już nie tylko tolerowanie ale akceptacja i gloryfikacja ma być szczytem postępu i europejskości. Zapytam więc raz jeszcze. Tolerować kogoś, czy coś? Przecież nawet najwięksi zwolennicy tolerancji zdają się być zgodni z zasadą, że zero tolerancji dla pedofilii, zero tolerancji dla przemocy w szkole, itd.

Jak więc nie pogubić się w tych sporach między tolerancją a miłością Boga i bliźniego? Otóż rozwiązaniem tej dyskusji zdaje się być rozróżnienie pomiędzy różnymi rodzajami dobra. Najważniejszym dobrem jest dobro godziwe – godne aby o niego zabiegać, stanowiące wartość samą w sobie. Drugim, niższym rodzajem dobra jest dobro pożyteczne, o które staramy się, gdyż jest środkiem do osiągnięcia jakiegoś wyższego rodzaju dobra. Jest też dobro przyjemne, które w tej klasyfikacji ma najniższą notę.

Teraz wystarczy spojrzeć na nasz dylemat. Otóż miłość jest dobrem godziwym. Jest pragnieniem dobra dla kogoś, jest uwielbieniem Boga. Tolerancja może być tutaj co najwyżej dobrem pożytecznym, środkiem do celu. I teraz pytanie, jakiego celu? Jeśli tym celem jest dobro człowieka, tolerancja zdaje się być użyteczna. Jeśli tolerancja staje się środkiem do promocji zła, co więcej jeśli w jej imię zamyka się usta dobru, nęka obrońców życia, zabrania głosić chwałę Bożą, nie pozwala bronić dzieci i rodziny, to taka tolerancja jest do bani i tyle!

A na koniec zagadka. Jeśli ktoś w czasach słusznie minionych niszczył pomniki Włodzimierza Ilicza Uljanowa (Lenina) będące symbolem dominacji narzuconego totalitaryzmu komunistycznego, do dziś uważany jest za bohatera. Jeśli dziś ktoś inny niszczy papierową  tęczę będącą symbolem narzucanego nam wbrew woli znacznej większości społeczeństwa totalitaryzmu genderowskiego, pod wieloma względami jeszcze gorszego niż totalitaryzm komunistyczny, to jest ksenofobem, homofobem i faszystą…

Ktoś mi to wyjaśni?