Roczne archiwum: 2014

To moja sprawa!

Fot. ? yuryimaging - Fotolia.com
Fot. ? yuryimaging – Fotolia.com

Pamiętam kilka lat temu, katechizowałem młodzież w klasie, w której trzeba było „walczyć o przeżycie”. Im zdolniejszy uczeń, tym gorszą, bardziej niegrzeczną i roszczeniową postawę prezentował. Kiedyś zaproponowałem więc tym chłopcom, że może oni poprowadzą lekcję, skoro na moich tak źle się zachowują. Zgodzili się i skomentowali że na ich lekcji wszyscy będą grzeczni, bo oni zrobią to ciekawie. Dostarczyłem więc im niezbędne pomoce, pozwoliłem nawet pytać i wstawiałem proponowane oceny, jeśli spełniałyby kryteria systemu oceniania. Po kilku minutach było już kilka ocen niedostatecznych za odpowiedź (nota bene postawionych ich najlepszym kolegom)  i chaos w klasie. Ci, którzy mieli najwięcej zastrzeżeń do sposobu prowadzenia przeze mnie lekcji, skwitowali krótko zachowanie swoich kolegów: „z idiotami nie da się nic zrobić”.

Od tamtego czasu minęło ładnych parę lat. Proces zmian w edukacji idzie śmiało do przodu, i to nie tylko tych odgórnie zaplanowanych. Swojego czasu po wpisie „Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś” rozgorzała na moim blogu dyskusja, gdzie jednym z najczęściej przywoływanych argumentów milusińskich było tytułowe stwierdzenie „to moja sprawa”. Nie minęło więcej niż kilka tygodni, a już zdążyłem przeczytać na internetowych forach, co zresztą inni nauczyciele zdążyli już usłyszeć „w realu”, że to, czy się dziecko uczy w podstawówce czy nie, „to jego sprawa”!

Można by oczywiście w dalszym ciągu wpisu użalać się nad postępującym upadkiem obyczajów, tupetem małolatów, jednak bardziej owocnym może okazać się zastanowienie, skąd bierze się takie myślenie w wieku, gdzie nawet na wyjście z domu dziecko musi prosić za każdym razem o pozwolenie swoich rodziców?

Poczucie niezależności i podmiotowości wzmacniane jest poprzez nieustanne akcentowanie praw, w tym praw ucznia z subtelnym pomijaniem mówienia o obowiązkach. Stąd uczeń (wg niektórych uczniów oczywiście) ma prawo słuchać na szkolnej dyskotece tego, „na co ma ochotę”, ma prawo czytać książkę na lekcji, bo „temat go nie interesuje”, albo prezentowaną kilkuminutową ilustrację filmową którą „już widział” zamienić na słuchanie muzyki z własnej MP „trójki”, wreszcie ma prawo uczyć się lub nie, bo to przecież jego sprawa. Sytuacja nie wymagająca wręcz komentarza.

Jak więc uczyć dzieci odpowiedzialności? W jaki sposób uświadomić im, że nie tylko prawa ale i obowiązki definiują kogoś, kto chce sam stanowić o sobie? W wielu rodzinach, czy to ubogich, czy lepiej sytuowanych zdarza się, że dziecko nie musi troszczyć się o nic. Wszystko mu „się należy”. Może to już pierwszy błąd, który skutkuje postawą roszczeniową, w której liczą się tylko prawa? Na drugą „lekcję” takiego postępowania pracujemy w szkołach często już my sami, jako nauczyciele. Ustępowanie dzieciom dla „świętego spokoju”, udawanie, że wierzymy w usprawiedliwienia które zioną kłamstwem rodziców na odległość, często w sytuacjach, gdy sam rodzic nie ma pojęcia co działo się wtedy z jego dzieckiem, kiedy nie było go w szkole, wreszcie wyręczanie rodziców z zadań, w których nikt ich nie zastąpi. Tak zbiera się ten wstydliwy bagaż.

Poruszając ten temat warto dodać, że z biegiem czasu będzie coraz gorzej. Każdy totalitaryzm zaczynał od „wyręczania” rodziców w wychowywaniu ich dzieci. To przecież Mussolini, Hitler i Stalin „wiedzieli lepiej”, jak wychować „nowego człowieka”. Dziś nadchodzący totalitaryzm spod znaku gender zamierza deprawować dzieci już od przedszkola. Stąd bezczynność rodziców będzie spotykała się wręcz z „laickim błogosławieństwem” unijnych biurokratów. Żyjemy więc w czasach, gdzie mamy być może ostatnią już szansę na ocalenie dusz dzieci w dzieciach i zaszczepienie im pragnienia wzrastania w wierze i wiedzy. To zaś można osiągnąć tylko pokazując, że człowiek to istota, która ma nie tylko prawa, ale i obowiązki.

Polecane wpisy:

„Młodzieńczym okiem” – „O co chodzi z tym gender”

Serialowe życie

Fot ? contrastwerkstatt - Fotolia.com
Fot ? contrastwerkstatt – Fotolia.com

Prowadząc katechezę w starszych klasach szkoły podstawowej porusza się często jakąś ważną moralnie kwestię. Zwykle po stronie katechety leży dylemat, jak uwrażliwić na poważny problem dzieci, które mogły się z nim zetknąć, bądź jest prawdopodobieństwo, że zetkną się w niedalekiej przyszłości a jednocześnie przedwcześnie nie wprowadzić w brutalne realia świata tę część milusińskich, która żyje w błogiej nieświadomości problemów, przed którymi udało się ich do tej pory uchronić ich rodzicom. Zresztą niedawno poruszałem podobny wątek.

Rodzi się wówczas także pytanie, w jaki sposób udało się uchronić te nieliczne w klasie dzieci przed poznaniem życia od najgorszych z możliwych stron. a przestrzeni ostatnich lat, zwykle potwierdza się tu pewien schemat. Po pierwsze, ściśle reglamentowany dostęp do programów telewizyjnych oraz do komputera podłączonego do Internetu lub brak telewizora w domu, po drugie zainteresowanie rodziców dziećmi i odpowiadanie im na stawiane przez nie pytania, nawet jeśli wydają się rodzicom zbyt poważne, jak na wiek dziecka i po trzecie, wychowywanie w jasno określonym systemie wartości.

Gdzie bowiem dziecko może zweryfikować to, czego dowiaduje się mimochodem u rówieśników. U kogo ma uzyskiwać odpowiedzi na pytania, które prowokuje normalna ciekawość związana z poznawaniem świata albo w jaki sposób potwierdzi lub obali swoje przypuszczenia dotyczące życia, kształtujące się w umyśle i duszy dziecka? Jeśli nie zrobią tego rodzice, z pomocą przyjdą tu bardziej lub mniej pożądani „edukatorzy”.

Jedną z bardziej przykrych sytuacji, z jaką zdarza mi się zetknąć podczas katechezy w szkole, jest życie w „serialowym świecie”. Niestety dzieciom zdarza się dość często przyjmować świat prezentowany w serialach jako „samo życie”, lub „prawdę o życiu”. Stąd czasem dość spontaniczne komentarze: „ma ksiądz rację, było o tym w …….. (i tu pada tytuł serialu)”, lub „nieprawda, bo w serialu …… są tacy ludzie i oni są szczęśliwi”.

Warto jednak zadać sobie pytanie, czy mimo regulacji prawnych nakazujących informację o tzw. „lokowaniu produktu” dorośli są wystarczająco świadomi mechanizmów powstawania fabuły takich filmów? Ile to swojego czasu wychwycili sprytni dziennikarze wątków w większości emitowanych rodzimych seriali, gdzie w tym samym czasie ktoś uświadamia innym bohaterom filmów jak ważne jest np. płacenie abonamentu. Ostatnimi czasy można było przeczytać w prasie prawicowej i katolickiej o oswajaniu społeczeństwa z grzechem sodomskim, poprzez przedstawianie w serialach „szczęśliwych par jednopłciowych”, których największą bolączką jest brak możliwości zalegalizowania ich „związku” i niemożność adoptowania dzieci. Pominę już wspomniane wcześniej promowanie marek produktów, używanych przez bohaterów seriali. Przecież producenci filmów nie eksponują ich za darmo…

Pamiętam jeszcze jako kleryk dziwiłem się tym wszystkim zachwycającym się pierwszymi wprowadzanymi do polskiej TV serialami rodem zza Oceanu, że dają się wciągnąć w świat ułudy i relatywizmu moralnego. Już wówczas bowiem dało się zauważyć, że w owych serialach można znaleźć wszystko, oprócz …normalnej, moralnie żyjącej rodziny. Wszystko zaś po to, aby urabiać społeczeństwo i pod pozorem pokazywania jak wygląda życie, wpływać na jego kształt i podpowiadać ludziom, jak powinni je kształtować. O tym zaś, że podpowiedź ta ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem, co śledztwa serialowego „księdza z Sandomierza”, świadczy jeden z dowcipów na temat owego serialu. Otóż odpowiada on na pytanie, czemu Sandomierz jest najdziwniejszym miastem na świecie. Ponoć dlatego, że skoro jest w nim tak wielka przestępczość, że „Śledczy w sutannie” w tak małym mieście znajduje dwóch morderców tygodniowo, jeszcze mu roweru nie ukradli…

Temat zastępczy

Fot. ? gmmurrali - Fotolia.com
Fot. ? gmmurrali – Fotolia.com

Komu z nas nie zdarzyło się za szkolnych czasów „podpuścić nauczyciela”? Najczęściej, kiedy miała być kartkówka, dłuższe odpytywanie, czy zwyczajnie, jak pogoda bardziej usypiała, niż skłaniała do poznawania tajników wiedzy, lekceważonych często za naszych dziecinnych lat. Przecież każdy ma jakieś hobby, jakiegoś „konika”, gdzie zwyczajnie wystarczy rzucić temat i 3/4 lekcji już nie ma. Wówczas nikt z nas nawet nie pomyślał, że ten mechanizm może działać w dwie strony. Nauczyciel przychodzi rzuca temat pozornie nie mający nic wspólnego z lekcją i tak go moderuje, że klasa nie śpi, lecz nawet nie wiadomo kiedy aktywnie włącza się w realizowaną lekcję, a temat zapisany na koniec ujawnia prawdziwe zamiary nauczyciela.

Nie o szkole jednak mimo wszystko tym razem chciałem napisać. Posłużyłem się bliskim nam przykładem, aby zilustrować zjawisko, które w mediach i polityce nazywane jest „tematem zastępczym”. Otóż za czasów „słusznie minionych”, bywało, że na butelce z olejem naklejano etykietę z oranżady i tylko pieczątka przybita na środku informowała „olej roślinny – etykieta zastępcza”. Dziś tak na prawdę niewiele się zmieniło. Ulepszyły się techniki, zmieniły się środki przekazu, ale wciąż życie toczy się naprzód wg powiedzenia „my tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie”.

Dlatego też, choć na oglądanie telewizji zwyczajnie nie mam czasu, to nawet śledząc ostatnimi dniami Internet, nie da się nie zauważyć medialnego pojedynku na newsy który pozwolę sobie roboczo zatytułować „Trynkiewicz vs Stoch”. O ile w czasie Igrzysk zrozumiała jest radość z sukcesów naszego świetnego „lotnika”, który z biało-czerwoną szachownicą i to bez samolotu podbija rosyjskie niebo, wgrywając nie tylko złoto, lecz także odegranie w Rosji Mazurka Dąbrowskiego, o tyle słysząc o najsłynniejszym polskim pedofilu i licząc czas, jaki poświęcają mu media i politycy, ma się wrażenie, że stanowi on dla Polski większe zagrożenie, niż dwucyfrowa liczba rosyjskich rakiet SS 26 Stone, rozmieszczonych w ostatnim czasie przy granicy Polski, zdolnych przenosić głowice nuklearne, w zasięgu których znajduje się cała Polska i część Niemiec, po Berlin włącznie.

Tymczasem, jak głosi mądrość ludowa, aby być dobrze poinformowanym, nie należy zbytnio przejmować się tym, co mówią w rządowych, „sorry, niezależnych mediach”, ale wysłuchawszy tego, o czym mówią zadać sobie pytanie, O CZYM W TYM CZASIE NIE MÓWIĄ, CHOĆ POWINNI.

Nie mówią zaś np., komu tak spieszyło się 25 lat temu ze zniesieniem kary śmierci, że zamienił ją WSZYSTKIM, skazanym na taki wyrok na karę 25 lat więzienia, nie czekając na wprowadzenie do Kodeksu Karnego kary bezwzględnego dożywocia. Nie mówią też, kto oprócz osławionego już Trynkiewicza skorzystał jeszcze na tych regulacjach, i lada chwila znajdzie się na wolności. Trudno też doszukiwać się odpowiedzi, kto uchwaloną naprędce ustawę mającą naprawić błąd sprzed 25 lat przetrzymał trzy tygodnie Prezydentowi, tak że nie mógł podpisać jej zaraz po uchwaleniu, i komu zależy od czasu do czasu, aby Polacy zajęli się dyskutowaniem o skądinąd prawdziwych tragediach jak ta z Sosnowca lub ofiary pedofilii i innych zbrodni nijakiego Trynkiewicza, na które i tak nie mogą już wpłynąć, a nie zabierali głosu w sprawach, które przy odpowiedniej determinacji społeczeństwa można by jeszcze powstrzymać… Z mediów zniknął też chwilowo bulwersujący zdrową część społeczeństwa temat wprowadzania do szkół, przedszkoli i gdzie tylko się da ideologii gender, której szerzenie w Polsce ma zagwarantować ratyfikowanie międzynarodowej konwencji, na którą rządzący już się zgodzili. No cóż, niech Polacy zastanawiają się jak uchronić dzieci przed pedofilem Trynkiewiczem, a nie przed pedofilami na Unijnych salonach, dającymi pieniądze na to, aby w każdym europejskim przedszkolu i szkole dzieci skupiły się nie na własnych zdolnościach i potencjale, lecz ciele, które traktowane ma być jedynie jako źródło przyjemności. Przecież tak wychowane dzieci i młodzież to nieograniczony zasób łatwych do zdobycia ofiar przez każdego pedofila z portfelem wypchanym euro i dolarami.

W każdym razie zapewne nie jest to też jedyny temat, którzy „zarządzający informacją” starają się skutecznie ukryć, podrzucając co raz nowe „tematy zastępcze”. Życzę natomiast owocnych przemyśleń i dochodzeniu do niecierpiących zwłoki spraw, na które jeszcze mamy wpływ i którym możemy zaradzić, a o których nie napiszą tzw. „niezależne media”.

Kampania 2% – pomagam dwa razy więcej

Od stycznia do końca kwietnia nasze otoczenie zasypywane jest wszelkiego rodzaju billboardami, ulotkami, spotami reklamowymi informującymi o możliwości przekazania 1% przy rozliczaniu podatku dochodowego na rzecz organizacji pożytku publicznego. Opcji jest wiele. Od hospicjów, domów opieki, instytucji kulturalnych, przez kluby sportowe, po konkretne osoby zmagające się z różnego rodzaju problemami. Czasem aż ciężko się zdecydować. Także Caritas AL prosi o to, by skorzystać z tej okazji, która pozwala bez ponoszenia finansowych ciężarów wesprzeć naszych Podopiecznych.

02c_fcb_tlo_caritas2_815x315px

Ostatnie kilka miesięcy należy do przełomowych pod wieloma względami. Jednym z nich jest fakt, że zdecydowaliśmy się prosić o więcej. Prosimy o 2% – jeden przy rozliczaniu PIT-u (standardowo), drugi zaś z dobroci serca, wpłacając równowartość tego wyliczonego do Urzędu Skarbowego na konto.

Dlaczego 2%?

Ktoś może powiedzieć, że z naszej strony to zwykła zachłanność i pycha. „Wszyscy zadowalają się 1%, a oni oczywiście chcą więcej i więcej.” Ci bardziej nieprzychylni napiszą pewnie, że to „czarna mafia” chce się „nachapać”. Wiem, ostre słowa, ale spotykaliśmy się już z nimi niejednokrotnie. Lepiej, żebym to ja je napisała, bo jestem już w pewnym sensie odporna, niż żeby usłyszał je nastoletni wolontariusz, który chce pomagać i dumnie nosząc koszulkę z naszym logo, zostaje w taki sposób „zaatakowany” w samym centrum miasta.

Otóż z zachłannością może i mamy coś wspólnego, ale bynajmniej nie wynika ona z chęci odniesienia osobistych korzyści. Wynika ona z ogromu potrzeb ludzi, którym na co dzień pomagamy. Właśnie dzisiaj Mateusz i Ewelina wybrali się z wizytą do dwóch rodzin korzystających ze wsparcia Caritas. Ich miny po powrocie wyrażały więcej niż tysiąc słów.
– Wiecie, tam naprawdę jest ciężko. Babcia ma nowotwór, jej syn nie umie sobie z tym poradzić, nie pracuje, tak samo jak mama. Mieszkają na wsi w tylko jednym ogrzewanym pokoju z trójką dzieci. Mówią, że brakuje im na opał, że palą gałązkami, że chcieliby mieć ciepłe dresy, jakąś porządną czapkę, chociaż teraz już nie jest tak mroźno.”

Właśnie takie sytuacje pokazują nam, że warto prosić o więcej. No właśnie. Prosić. Na tym się skupiamy. My nie oczekujemy, nie wymagamy, po prostu prosimy. To od naszego Darczyńcy lub potencjalnego Darczyńcy zależy czy odpowie, przyzna nam rację, zaufa, postanowi włączyć się w to działanie. Jedno jest pewne, nie przestaniemy prosić, bo tacy ludzie, jak wspomniani przeze mnie wyżej, potrzebują tego, by ktoś wyciągnął do nich rękę. Chcemy pośredniczyć w pomocy, chcemy im pomóc znaleźć sposób na rozwiązanie trudnej sytuacji.

I na koniec krótka refleksja, która nasunęła mi się podczas pisania tego postu. Wiesz co jest istotą pomagania? DO-BRO-WOL-NOŚĆ. Czynię dobro będąc wolnym. Mnie to wystarcza. A Tobie?

Po więcej informacji dotyczących kampanii 2% – Pomożesz dwa razy więcej zapraszamy na www.2procent.pl i na naszego fanpage: www.facebook.pl/caritaslublin.

„Skomplikowane związki”

Fot. ? lassedesignen - Fotolia.com
Fot. ? lassedesignen – Fotolia.com

Tym razem zupełnie mnie rozłożyło. Od dłuższego czasu zastanawiałem się, co to są tzw. „skomplikowane związki”, w jakie wstępują (nie, nie ani przed ołtarzem, ani wobec urzędnika USC) stali bywalcy Facebook’a. Kiedy jednak przed chwilą zobaczyłem dzieci z piątej klasy SP z takim statusem, nie wiedziałem, żeby użyć starego, znanego określenia, „śmiać się czy płakać”?

Zanim się jednak zdecydowałem, postanowiłem nieco w ten sobotni wieczór się dokształcić z owego praktycznego „gender studies” i korzystając z Internetu poszukać co ma oznaczać takie sformułowanie. Otóż kilku prostych czynnościach przy moim komputerze, w tym po „odsianiu” przez tzw. filtr rodzinny wyników wyszukiwania, trafiam na obrazek faceta tulącego się do konia, grupę „obejmujących się tu i ówdzie ludzi”, oraz obrazek, jakiś demotywator, który przykuł moją uwagę. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Jeśli twój związek jest na tyle skomplikowany, że czujesz potrzebę zaznaczenia tego na Facebooku, jedynym wyjściem jest wyłączenie Facebooka i zajęcie się ratowaniem go, zanim będzie za późno”. Ot współczesna mądrość ludowa.

Na tym w sumie można by zakończyć badanie złożoności owych skomplikowanych związków, gdyby nie fakt, że coraz mniej mówi się o tym, z czego tak na prawdę rodzą się trwałe relacje między ludźmi, nazywane związkami. Koleżeństwo, przyjaźń, znajomość… Powoli odeszły w niepamięć. Dziś Facebook powoli staje się Urzędem Stanu Cywilnego, konfesjonałem, kościołem, a zarazem sądem, oskarżycielem i obrońcą jednocześnie, ośrodkiem badania opinii społecznej. I to wszytko „bez zbędnych formalności”. Ot wystarczy ustawić status, dać lajka i niby sprawy nie było.

Kiedy jednak pracuje się z ludźmi, wszystko jedno, ze starszymi, dziećmi czy młodzieżą, zwykle wraca się z tą samą konkluzją. Chcemy mieć wszytko, byle by bez wysiłku, bez zaangażowania, bez jakichkolwiek zobowiązań. Bo nam się wszytko zwyczajnie należy. Tymczasem przyjaźń wymaga „oswojenia przyjaciela” jak pisze Saint Exupery w „Małym Księciu”. Wówczas człowiek dla swojego przyjaciela nie jest już „jednym ze stu tysięcy innych ludzi.” Lecz nawiązanie relacji przyjacielskich wymaga wysiłku i rodzi zobowiązanie. „Jest się odpowiedzialnym za to, co się oswoiło”. To właśnie z przyjaźni rodzi się później jej najdoskonalsza forma czyli miłość. Niestety „nie ma sklepów z przyjaciółmi”, i nic pod tym względem od czasów Małego Księcia się nie zmieniło, dlatego także dziś, ludzie stają się coraz bardziej samotni. Kiedy zaś umiera przyjaźń, coraz trudniej o prawdziwą, dozgonną miłość. Szczęśliwy ten, kto na czas zrozumie, że bez żadnego wysiłku i bez zobowiązania jedyne co na pewno można to zmarnować sobie życie. Aby jednak zbytnio nie „moralizować” w ten sobotni wieczór, zakończę ten post słowami znanej piosenki:

Ulice odbijają szary smutek nieba 
w sercu czuję chłód samotnej nocy 
zapach czarnej kawy 
filiżanki ciepło 
jak przystań gdy wokół
burzy się szaleństwo 

Zasłonięte okna 
cieniste podwórza 
tych cichych dramatów 
sceny nie zliczone 
gdy sił mi brak śnię 
o słonecznych czasach 
tak wspólnie z tobą spędzonych 

Trudno tak razem być nam ze sobą 
bez siebie nie jest lżej 
lecz trzeba nam 
trzeba dbać o tą miłość 
nie wolno stracić jej 
nam nie wolno stracić jej 

Bez łaski!

Fot. ? Antonio Gravante - Fotolia.com
Fot. ? Antonio Gravante – Fotolia.com

Co znaczy słowo łaska? Kiedy używamy popularnego skrótu „bez łaski”? Życie pokazuje, że stosujemy go dość często. Na ogół ludzie nie lubią, kiedy ktoś „robi im łaskę”. „Jak masz mi robić łaskę, to daruj sobie!” „Nie chcę twojej łaski!” Można by wręcz powiedzieć, niech pierwszy rzuci kamień, komu nie zdarzyło się użyć tych zwrotów? Kiedy tylko możemy sobie dać radę bez czyjejś „łaski” zdecydowanie wybieramy takie rozwiązanie.

Zastanawiające jest, że w tym samym czasie, kiedy mamy do czynienia z księdzem w kancelarii parafialnej, lubujemy się w używaniu sformułowania „co łaska”. Pisałem już kiedyś na tym blogu, że to zwrot wyjątkowo niefortunny, zaczerpnięty z zakonów żebraczych. Przecież odprawiając mszę, spowiadając, idąc do chorego, ucząc katechezy nikomu ŁASKI nie robię. Czemu więc tak wielu lubuje się wręcz w zaznaczaniu, że cokolwiek złożą na ofiarę, to jest z ich łaski? Zwrotem, który ma mocne chrześcijańskie uzasadnienie jest natomiast słowo „ofiara”. Ofiarujemy swoje życie Bogu. Ofiarujemy czas dla zbawienia dusz. Rodzic ofiaruje, poświęca, swoje najlepsze lata na wychowane dzieci. Wszytko  dlatego, że Bóg sam ofiarował nam Siebie i uczy nas samych siebie składać w ofierze.

Tutaj jednak dochodzimy do wątku jeszcze ciekawszego, którego nie poruszałem na blogu. Kościół, salka katechetyczna, szkolna klasa. Ile to w życiu sytuacji, gdzie ktoś przychodzi, mimo, że nie musi (Polska to ponoć jeszcze wolny kraj) i zachowuje się, jakby robił łaskę księdzu, katechetce, rodzicom. Ostentacyjne okazywanie braku zainteresowania, zajmowanie się wszystkim, tylko nie tym czego w aktualnej chwili się od nas wymaga, prowokuje raz po raz to samo pytanie. Takie samo, jakie Jezus postawił Judaszowi, gdy ten przyszedł go wydać: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Zresztą który nauczyciel nie doświadczył czegoś podobnego?

Zresztą takich sytuacji nie brakuje też w dorosłym życiu. Ilu to spotykamy w życiu ludzi, niestety znajdują się pośród nich też duchowni, którzy faktycznie wypełniając swoje obowiązki zachowują się, jakby wszystkim wyświadczali łaskę?

Tymczasem łaską jesteśmy obdarowani z nieba. Tylko Bóg wyświadcza nam łaskę, dając nam miłość, na którą nie zasłużyliśmy. To on nas poucza, że jeden jest nasz Pan w niebie, a my wszyscy braćmi i siostrami jesteśmy. Stąd też, czy cokolwiek dobrego nie uczynilibyśmy drugiemu, możemy jeszcze nazywać łaską?

Granice wrażliwości

Fot. ? radub85 - Fotolia.com
Fot. ? radub85 – Fotolia.com

Temat nie nowy i zapewne wzbudzi wiele skrajnie różnych reakcji. Zresztą co raz da się słyszeć w mediach, zwłaszcza przy okazji wystaw poświęconych ochronie ludzkiego życia organizowanych przez Fundację „Pro”, protesty ludzi, którzy uznali, że dane zdjęcie, widowisko czy słowa zgorszyły bądź wywołały szkody na psychice dziecka. Nawet w szkołach, zdarza się nierzadko, że fragment filmu z wizerunkiem ukrzyżowanego Pana Jezusa zostaje odebrany przez kogoś z rodziców, jako zbyt drastyczny i skutkuje tzw. „nagłośnieniem sprawy”. Mówiąc o ukrzyżowaniu, śmierci, cierpieniu nie sposób zresztą przedstawić tych faktów jako sielanki, kiedy zwłaszcza męka Pańska była apogeum cierpienia, jakie może zadać człowiek. Nawet w czasie wizyty duszpasterskiej zdarzyło mi się spotkać ze sprzeciwem mamy, której dziecku dałem obrazek św. Cecylii i krótko powiedziałem, że została zamordowana za wiarę. „Bo jak ona teraz to dziecku wytłumaczy”.

Można by powiedzieć, że obrona wrażliwości dzieci poprzez chronienie ich przed widokiem agresji, przemocy czy seksualizacją jest czymś co należy zdecydowanie poprzeć i pochwalić. Tyle, że jak to zazwyczaj bywa diabeł tkwi w szczegółach. Jak świat światem owe szczegóły byłyby do pokonania z łatwością, gdyby bardziej i mniej wrażliwi rodzice faktycznie kierowali się dobrem dziecka, a nie traktowali takowej instrumentalnie, i to wówczas, gdy chodzi o religię.

Swojego czasu była dość głośna sprawa, w której chodziło z grubsza o to, że któraś katechetka ucząc dzieci przykazań i robiąc z nimi rachunek sumienia do pierwszej spowiedzi świętej, postawiła pytania dotyczące różnego rodzaju grzechów nieczystych, oczywiście na poziomie klasy II SP.

Dziś niestety doszliśmy do sytuacji, gdzie krążyły po Sieci wytyczne WHO (tak, tak, ta sama organizacja która nie uznaje już homoseksualizmu za chorobę) w których proponuje się uczenie dzieci samotniczego grzechu nieczystego, jako czegoś, co ma przynosić radość. Pytanie, czy seksualizacja dzieci nie sprawi największej radości pedofilom, ale to już temat na inną okazję.

Okazuje się bowiem wiele razy, że poruszanie tzw. delikatnych tematów, ukazywanie scen Pana Jezusa wiszącego na krzyżu, budzi sprzeciw u tych samych rodziców, którzy zupełnie nie kontrolują, co dziecko ogląda na youtube, w TV, czy do jakich materiałów ma dostęp choćby przez smartfona.

Problem zdaje się tym większy, że kategoryzacja znanymi nam już symbolami materiałów telewizyjnych i ich dostosowanie do kategorii wiekowej ulega coraz większej genderyzacji. Skoro nawet poprzez przedszkola próbuje się zatruć psychikę i wrażliwość dzieci, ukazując im zboczenie jako pełnoprawną normę, to czy w ogóle można jeszcze na takiej formie uprzedzania o scenach zawartych w TV polegać?

Najprościej byłoby polegać na własnej ocenie i budowaniu takiej relacji z dzieckiem, aby zarówno dziś, jak i w przyszłości ani przez „równościowe szkoły”, przedszkola czy inne instytucje, a zwłaszcza przez „szklany ekran” żadne gender nie zatruło umysłów i serc dzieci. Zaś co do granic wrażliwości dotyczącej śmierci i przemocy warto też chyba zadbać o to, aby pod pretekstem chronienia dzieci przed takowymi, nie wychować ludzi, tyleż niewinnych, co bezbronnych wobec brutalności świata…

Zapraszam do dyskusji, także na Forum.

Co byś powiedział, gdyby…?

Fot. ? matusciac - Fotolia.com
Fot. ? matusciac – Fotolia.com

Katecheza pośród moich licealistów jak zwykle dostarcza powodów do przemyśleń. Stąd powtarzając się po raz kolejny przytoczę twierdzenie, że katecheza w szkole ma wielkie znaczenie nie tylko dla uczniów, ale także dla katechetów. Nie tylko my uczymy dzieci i młodzież, ale uczymy się także od nich. Obserwujemy ich świat, próbujemy im i sobie odpowiedzieć na stawiane przez katechizowanych pytania. A oto kilka słów o jednym z nich.

Zadanie było dość niekonwencjonalne. Aby lepiej porozmawiać o tym, jak wypowiedziane przez Maryję „Tak” wpłynęło na  jej relacje z Józefem, otoczeniem i Panem Bogiem poprosiłem, aby uczniowie klas drugich Liceum spróbowali w ciągu pięciu minut, na lekcji, napisać wpis do pamiętnika, jaki mogłaby wg nich zrobić Maryja, gdyby prowadziła pamiętnik. Innymi słowy, co mogła czuć i o czym myśleć po zwiastowaniu.

Gdy już klasa zdążyła głośno wyrazić swoją dezaprobatę dla zadania, merytorycznie pierwsi odezwali się chłopcy. To może my spróbujemy się postawić w roli św. Józefa, i zrobimy taki wpis, wczuwając się w to, co myślał i robił św. Józef, gdy dowiedział się, że jego narzeczona jest w ciąży? „Niech piszą, żeby nie było, że my tu jakieś gender wprowadzamy…”, dodały z uśmiechem moje uczennice. Stwierdziłem, że w sumie to dobry pomysł. Niech piszą.

Sprawa nie była jednak taka prosta, bo już za chwilę i to w obu klasach panowie mają ten sam problem. „Ale, Proszę Księdza. Czy to ma być dzisiejszym językiem?”. Patrzą się na mnie i śmieją się w głos. Znam moich uczniów. Domyślam się, co im chodzi po głowie. „Panowie, ale św. Józef był prawym człowiekiem. Nie pomyśleliście, że być może nawet nie używał takich słów?!”, próbuję ratować sytuację. Słyszę jednak. „No co Ksiądz? Niech sobie ksiądz wyobrazi. Ma ksiądz narzeczoną, między wami nic nie było, a ona przychodzi, i mówi: „jestem w ciąży”. No co można innego powiedzieć w takiej sytuacji?”. Hm. W moim słowniku nie posługuję się nigdy wulgaryzmami. W tej jednak chwili patrzę na śmiejących się moich uczniów i chyba mimo pozornie śmiesznej sytuacji, zaczynam dostrzegać wagę problemu; i to bynajmniej nie chodzi już o samo zubożenie naszego codziennego słownictwa.

Problem idzie chyba nieco dalej i konkretyzuje się pytaniem, co to znaczy być mężczyzną w dzisiejszych czasach? Jak jest dziś postrzegana męskość? Czy w tym wizerunku mężczyzny, zwłaszcza w relacjach z kobietą, jest miejsce na wrażliwość, opanowanie, poskromienie emocji, nawet w sytuacjach, gdzie nie wszystko da się zrozumieć? Św. Józef też nie rozumiał, co ma znaczyć sytuacja, w której się znalazł. Po ludzku w tamtej chwili nie wyobraża sobie poślubienia kobiety, która nosi nie jego dziecko, ale z drugiej myśli, aby ocalić jej życie. Ona jest wciąż dla niego ważna i ją kocha. Tylko sytuacja przerasta go. Nie jest w stanie jej zrozumieć. I wówczas Pan Bóg przychodzi z pomocą. Ale dopiero wtedy, gdy on, w tamtej konkretnej sytuacji zrobił co mógł. Zdecydował chronić zwój honor, ale jednocześnie ocalić życie Maryi.

Co robi dzisiejszy mężczyzna, gdy przerasta go sytuacja? Gdy życie wymaga od niego zbyt wiele? Odpowiedzi jest tyle, ilu mężczyzn postawionych w takich lub tym podobnych sytuacjach. Dobrze jednak by było, aby budować wzór męskości na przykładzie św. Józefa, a nie obraz św. Józefa w oparciu o współczesny stereotyp męskości.

Przeczytaj także:

Przeklęte dzieci

Gala SKC 2013!

Już miesiąc minął odkąd rozpoczęliśmy nowy rok. Zanim jednak wdrożyliśmy się w pracę i zaczęliśmy realizować nowe projekty, postanowiliśmy podsumować dotychczasowe osiągnięcia. Z tej właśnie okazji 12 stycznia 2014 roku odbyła się uroczysta Gala Szkolnych Kół Caritas.

Gala SKC

Pewnie zastanawiasz się, czym jest Szkolne Koło Caritas. Jest to wolontariat, który tworzą dzieci i młodzież, czy to w szkołach podstawowych, czy w gimnazjach, czasem nawet szkołach średnich. Chodzi w nim przede wszystkim o to, aby od najmłodszych lat uczyć się, że są wokół nas ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, których możemy wspierać. Ważne jest też, aby umieć takie osoby dostrzegać, by stale mieć otwarte oczy i serce, zwłaszcza jeśli w potrzebie znajduje się rówieśnik.

Właśnie ci młodzi ludzie, którzy w swoją codzienność wplatają wolontariat, pojawili się w niedzielę, 12 stycznia w Domu Nadziei Caritas Archidiecezji Lubelskiej. Rozpoczęliśmy nietypową Mszą św.,

SKC 2

aby tuż po niej mieć możliwość rozmowy, wymiany doświadczeń. Szkolne Koła opowiedziały o tym, jakie działania realizują, gdzie napotykają trudności, ale także jak najskuteczniej radzić sobie z wyzwaniami.

Kiedy nadszedł czas prezentacji działalności poszczególnych kół nie mogłam wyjść z podziwu, jak wiele akcji przeróżnego rodzaju organizują. Tak naprawdę na przestrzeni dziesięciu miesięcy nie ma tam ani chwili na nudę ? i dobrze! Bo chyba nikt z nas nie lubi tak naprawdę się nudzić, często po prostu nie mamy pomysłu jak zagospodarować ten wolny czas. Jeśli jedną z takich osób jesteś Ty, to właśnie na tacy otrzymałeś rozwiązanie Twojego problemu – dołącz do nas, zostań Wolontariuszem Caritas AL!

SKC1

W tym miejscu dzięęęęęęęękuję z całego serca wszystkim Wolontariuszom Szkolnych Kół Caritas, którzy swój wolny czas poświęcają na pomaganie, a także ich Opiekunom, którzy wykazują się ogromnym zaufaniem, otwartością na młodego człowieka i jego, nie raz dosyć innowacyjnych i nieprzewidywalnych pomysłów. Jesteście naszą Inspiracją!

A już niedługo pojawią się tutaj wpisy naszych dzielnych młodych Wolontariuszy z SKC, także obserwujcie bloga!

Wielki mały świat

Fot. ? Halfpoint - Fotolia.com
Fot. ? Halfpoint – Fotolia.com

Ferie dobiegły końca.  Do wakacji pozostało już tylko 144 dni. Powrót do szkoły po dłuższej przerwie pozwala czasem na spojrzenie zarówno na swoją pracę jak i na otaczających nas ludzi z lekkiego dystansu, choć może bardziej właściwym słowem byłoby napisać z nieco innej perspektywy.  W szóstej klasie wracamy do niezwykłego filmu „Podaj dalej”. Klasa obserwuje zmagania młodego bohatera,  który uwierzył, że może zmienić świat.  W tym ten, który go otacza.  Swoich najbliższych,  kolegów,  nauczyciela…

Ja korzystam z okazji i obserwuję klasę.  Przychodzi mi do głowy pytanie,  ilu wśród moich uczniów mam takich Trevorów, którzy marzyli kiedyś o innym świecie i zanim na dobre weszli w dorosłe życie już zrezygnowali i się poddali?  Czy idąc do pracy z ludźmi zwłaszcza z dziećmi, zastanawiamy się czasem jak wygląda ich „wielki mały świat”? Coraz więcej mówi się o indywidualizacji nauczania,  coraz bardziej modyfikuje się programy nauczania,  ale coś mi mówi,  że człowiek coraz bardziej pozostaje samotny w swoim „małym wielkim świecie”, i bez względu na to czego się uczy i jak poznaje świat pomiędzy sferą teorii a praktyką coraz bardziej powiększa się przepaść.

Podobnie dzieje się z naszym życiem religijnym. Ile to razy uczniowie mający wiedzę na bardzo dobry lub wręcz celujący zupełnie pozostają na uboczu życia religijnego.  Nie modlą się,  nie spowiadają prawie w ogóle nie chodzą do Kościoła. Gdzie popełniamy błąd? Czy może mają rację ci, którzy mówią, aby skupić się tylko na meritum naszej pracy, mechanicznie, żeby nie powiedzieć rutynowo, wykonywać to, czego się od nas oczekuje, a co do reszty uznać,  że przecież świata nie zmienimy i zwyczajnie nie przejmować się „małymi światami” innych ludzi?

Chyba do tego zmierza świat, w którym zdobycze techniki z jednej strony dają nam możliwość połączenia się z ludźmi na drugim końcu świata, rozmowy audio i video, a z drugiej zamykają nas samych w naszych „małych światach”, odgradzają od tych, którzy żyją obok nas, co sprawia, że zamykamy się w sobie i żyjąc obok siebie, przybieramy niczym w internecie różne awatary, będąc czasem dla samych siebie zagadką i tajemnicą. Oto dylematy na czas drugiego semestru Anno Domini 2014. Choć daleko im do Hamletowskiego „to be or not to be” to jednak warto chyba czasem się nad nimi zastanowić.