Archiwum kategorii: Modlitwa

Stare i nowe grzechy

Fot. ? Aubord Dulac - Fotolia.com
Fot. ? Aubord Dulac – Fotolia.com

Nie byłem u spowiedzi 10 lat, ale Proszę Księdza, ja to grzechów nie mam… Proszę się nie obawiać. To nie jest to cytat z konfesjonału, lecz podręcznikowy przykład błędnie ukształtowanego sumienia. Trzecią, ostatnią część mojego „adwentowego poradnika” dla penitentów chcę poświęcić problemowi z nazwaniem po imieniu grzechów, z których powinniśmy się wyspowiadać.

Zapamiętałem do dziś, jak jeden z rekolekcjonistów tłumaczył: „Jeśli wylałeś w kłótni talerz zupy na głowę bliźniego, to powiedz pokłóciłem się i w trakcie kłótni wylałem mu na głowę talerz zupy, a nie mów – „zraniłem miłość bliźniego”.

Nazwanie grzechów po imieniu tak na prawdę najbardziej potrzebne jest spowiadającemu się. Pan Bóg o tym wie, ksiądz w konfesjonale dobrze, żeby wiedział, spowiadający się MUSI o tym wiedzieć, wszak sakrament pokuty jest realizacją słów Pana Jezusa – „Staniecie w prawdzie, a Prawda was wyzwoli”. Spowiedź o czym była już mowa, to nie tylko przyznanie się do winy, ale także mocne postanowienie poprawy i żal za grzechy. Aby to było możliwe, potrzebna jest świadomość, co jest moją winą. Najlepiej też, żeby była świadomość, co jest głównym grzechem, stającym się powodem innych, życiowych grzechów. Cóż, można całe życie spowiadać się z prowadzenia samochodu po alkoholu, i pominąć fakt, że grzechem – kluczem jest nadużywanie przez tego człowieka alkoholu. Można narzekać, że komuś nie udaje się poprawić z kłótni z rodzicami, a pomijać fakt, że powoduje je grzech lenistwa przejawiający się w zaniedbywaniu szkoły czy studiów.

Takich przykładów jest wiele. Niestety to nie jedyny problem w nazwaniu po imieniu „tego, co nas boli”. Otóż rozwijające się coraz bardziej dziedziny życia, zwłaszcza związane z nowymi technologiami, zalew pogaństwa, permisywizm moralny oraz różne odcienie lewackiej propagandy, wmawiające człowiekowi winę za zabicie karpia w wigilijny wieczór, oraz jednocześnie domagające się prawa do zabijania nienarodzonych dzieci, starców, kalek powodują istny mętlik u wielu penitentów. Dobrze, ale do rzeczy, czyli

po pierwsze – „stare grzechy”. Wspomniana już propaganda oraz permisywizm moralny „rozgrzeszają” współczesnego człowieka bez spowiedzi z wielu śmiertelnych grzechów. Stąd warto przypomnieć. Każdorazowe opuszczenie mszy świętej niedzielnej lub w święto nakazane z lenistwa lub zaniedbania jest grzechem śmiertelnym, który mamy obowiązek wyznać na spowiedzi. Nie możemy zamiast tego powiedzieć np. „rzadko chodziłem do kościoła”. Przykazanie mówi: „W niedzielę i święta nakazane uczestniczyć we mszy świętej i powstrzyma się od prac niekoniecznych” a nie „często chodzić do kościoła”. Stąd też można być kilka godzin w kościele w niedziele, a złamać to przykazanie nie uczestnicząc we mszy św. Podobnie też warto przypomnieć, że robienie zakupów, które można zrobić innego dnia narusza to przykazanie. Podobnie czasem młodzież pyta na katechezie: „kiedy mamy do czynienia ze zdradą PARTNERA”. Hola, hola! Nie ma w katolicyzmie żadnego „partnera i partnerki”, tylko jest mąż i żona i tylko mąż i żona po ślubie kościelnym mogą jednoczy się cieleśnie. Inaczej jest to zwyczajne cudzołóstwo. Podobnie też nie uległo zmianie nauczanie Kościoła, zawarte w encyklice Papieża Pawła VI „Humanae vitae”, że rozdzielenie podwójnego znaczenia jakie ma pożycie małżeńskie (oznaczenie jedności i rodzicielstwa) jest grzechem śmiertelnym. Dlatego też należy spowiadać się zarówno ze stosowania antykoncepcji jak i z in vitro. Zatajenie tych lub innych grzechów śmiertelnych na spowiedzi zwyczajnie sprawia, że spowiedź jest nieważna i świętokradzka.

Zdarza się czasem, że penitent zdezorientowany kierując się dobrą wolą, bierze książeczkę do nabożeństwa, robi z niej rachunek sumienia i mimo to źle odbywa spowiedź, pomijając najcięższe swoje grzechy. Jak to możliwe? Otóż każdy winien robić rachunek sumienia wg swego stanu. Jeśli dorosły człowiek bierze do ręki rachunek sumienia przygotowany dla dziecka przygotowującego się do pierwszej spowiedzi i komunii świętej, niech się nie dziwi, że nie znajdzie tam pytań dotyczących wierności małżeńskiej, korupcji, relacji pracodawca – pracownik itp. Korzystając z pomocy trzeba sięgać po materiały przygotowane dla ludzi w swoim wieku. Trzeba robić rachunek sumienia świadomie.  Tutaj też dochodzimy do

drugiego problemu – grzechy nowe. Otóż mimo iż dla wielu świat realny przenika się z wirtualnym, ten drugi ma tendencję do bycia traktowanym jako wyjęty spod moralności. W naszych rachunkach sumienia trzeba koniecznie dodać pytania, czy nie obrażaliśmy i nie poniżali innych ludzi korzystając z pozornej anonimowości, jaką wielu daje internet. Trzeba zapytać się czy nie zachęcaliśmy innych do zła drogą elektroniczną? Nie popierali zła? Nie wypowiadali się o złu, jako o zakazanym wymiarze dobra i na odwrót? Jaką postawę względem wiary i Kościoła prezentujemy w Sieci? Czy nie daliśmy nikomu zgorszenia? Czy nie powielamy niemoralnych, nieprawdziwych lub szkodliwych treści? Czy nie „lakujemy” i nie udostępniamy na swoich profilach treści wrogich wierze katolickiej? Czy nie ukradliśmy czyjejś tożsamości? Czy korzystając z czyjejś nieobecności w jego czy jej imieniu nie rozsyłaliśmy treści, mających zaszkodzić osobie, która jest właścicielem telefonu czy komputera? To tylko przykładowe „nowe grzechy”. Trzeba zwyczajnie umieć stosować Dekalog również w Internecie. W razie potrzeby rozwinięcia tematu zapraszam na blogowe forum. Założyłem tam nawet wątek „spowiedź”. Czas więc na trzecią kategorię, utrudniającą rozliczenie się ze sobą i z Bogiem na spowiedzi, czyli

po trzecie – NIE grzechy. „proszę Księdza, jestem nietolerancyjna dla dorastających dzieci? Co to znaczy w obecnym slangu „nowomowy”? Ano, że mama nie pozwala córce zamieszkać z chłopcem przed ślubem, zabrania dorastającemu synowi spożywania alkoholu, czy też zwraca uwagę, na skromny ubiór swoich pociech. wspominając starą anegdotę, należałoby słysząc takie wyznanie powiedzieć: „Córko, na spowiedzi wyznajemy grzechy, nie zasługi”. Tak zaś na poważnie, obowiązuje nas przykazanie „miłości Boga i bliźniego a nie „tolerancji”. Stawianie zaś dzieciom wymagań i ich egzekwowanie jest OBOWIĄZKIEM rodziców. Innym „nie grzechem” na który wielu się łapie jest nieuczestniczenie we mszy świętej w święta państwowe, w które jednocześnie nie wypadają święta religijne. Mowa oczywiście o 11 listopada i 1 maja. Czymś godnym polecenia jest modlitwa za ojczyznę i udział we mszy świętej np. w Święto Niepodległości, ale nie jesteśmy do tego zobowiązani pod grzechem. Jeszcze inny „nie grzech”, który zaprząta sumienia wielu pobożnych osób, to odmowa datku dla pijaka, narkomana czy innego człowieka, który za tę jałmużnę tylko pogłębi swój problem. Jałmużna jest wsparciem potrzebujących, a nie fundowaniem alkoholu lub narkotyków uzależnionym.

Zdaję sobie sprawę, że jest jeszcze wiele tematów związanych ze spowiedzią, które warto poruszyć, nie mniej jednak na tym ów adwentowy poradnik penitenta kończę. W razie wątpliwości zapraszam na nowo otwarte forum, gdzie możemy wyjaśnić jeszcze kilka kwestii. Wypada mi jedynie życzyć udanych i radosnych powrotów w ramiona Miłosiernego Ojca.

Szczęść Boże

Spowiedź szczera

Fot. ? mariusz szczygieł - Fotolia.com
Fot. ? mariusz szczygieł – Fotolia.com

Zawsze, ilekroć poruszam temat spowiedzi na katechezie, mam wrażenie, bez względu na wiek katechizowanych, jakbym o rzeczach najbardziej oczywistych mówił do nich po raz pierwszy. Tak jest chociażby z problemem szczerości wyznania własnych grzechów. Aby prościej to było zrozumieć, dam dwa przykłady, które swojego czasu zmroziły mi krew w żyłach. Dziś już wiem, że na takie nadużycia trzeba zwyczajnie zwracać uwagę i tłumaczyć wręcz do bólu, na czym polega sakrament pokuty i pojednania.

Sytuacja pierwsza. Młodzież licealna, dawno temu. Omawiam z klasą Dekalog, dodając przy każdym przykazaniu, jakie ewentualne winy mogą wiązać się z tym przykazaniem, oraz podkreślając, że określenie grzechu na spowiedzi nie powinno budzić wątpliwości i wprowadzać w błąd. Np., jeśli ktoś żyje w związku niesakramentalnym, nie wystarczy jak na spowiedzi powie, że zgrzeszył nawet wielokrotnie z kobietą, ale powinien zaznaczyć, że żyją i mieszkają pod jednym dachem bez ślubu kościelnego.  Są to różne kategorie grzechów. W pewnym momencie słyszę jednak ze strony klasy, że przecież po co wszystko księdzu mówić. Będzie się „czepiał” i jeszcze rozgrzeszenia nie da… Przecież mówimy na spowiedzi, za te które „pamiętam i nie pamiętam żałuję…”. Straszne! Przecież to kłamstwo w żywe oczy, gdyż grzech śmiertelny zatajony powoduje nieważność spowiedzi i rozgrzeszenia, a zapomniany jest odpuszczony, tyle, że trzeba go wyznać na kolejnej spowiedzi. Niestety, życie idzie do przodu, kreatywność szatana podpowiadającego ludziom krętackie pokusy też. I tu dochodzimy do

sytuacji drugiej. Świadome kłamstwo na spowiedzi. Przypadek jeszcze gorszy od poprzedniego, i „odkryty” dzięki moim gimnazjalistom. Szczerze, choć na katechezie nie na spowiedzi wyjaśnili mi, jak niektórzy „radzą sobie” z poważniejszymi grzechami. „Proszę księdza, mówi się księdzu kilka lekkich grzechów, kiedy ksiądz pyta o inne zaprzecza się, a jak zaczyna udzielać rozgrzeszenia, wtrąca się jeszcze „kłamałem/am”. Włos na głowie mi się zjeżył! Jak można zaplanować „seans kłamstwa na spowiedzi” i uważać, że jedno „kłamałem/am” uważni całą spowiedź?!

Sytuacja trzecia. Tajemnica spowiedzi. Jest nienaruszalna. Ani ksiądz, ani biskup, ani papież nie mogą jej naruszyć. Ksiądz, nawet pod groźbą kary śmierci, nie ma prawa jej ujawnić. Są jednak sytuacje, kiedy „czynnik ludzki” stanowi zagrożenie dla tej tajemnicy. Otóż ten czynnik ludzki to przede wszystkim głuchota. Spowiednika, lub penitenta. Najlepiej więc, jeśli wiemy, że ksiądz „krzyczy” z racji niedosłuchu, znaleźć spowiednika, który umie mówić i rozumie jak mówi się szeptem. Zasada jest taka, że nie podchodzimy celowo do głuchego księdza, w nadziei, że nie dosłyszy naszych grzechów, bo za chwilę może usłyszeć nie tylko on, ale i trzy najbliższe rzędy ławek w kościele. Zresztą jak takie sytuacje mają miejsce, wierni mogą z całą delikatnością i chyba powinni zwracać księdzu uwagę, że taka spowiedź może stanowi naruszenie tajemnicy spowiedzi. Inną sytuacją, waśnie zwykle w czasie rekolekcji jest kolejka przy konfesjonale. Warto przypomnieć, że powinniśmy zająć takie miejsce w kolejce, które nie będzie krępowało ani nas, ani spowiadających się. Gdyby się w jakikolwiek sposób zdarzyło, że zupełnie przypadkiem, coś do nas „doleciało” jesteśmy absolutnie w tym wypadku również związani tajemnicą spowiedzi, której wyjawienie osobom trzecim sprawia, że zaciągamy bardzo poważny grzech śmiertelny.

Sytuacja piąta – dawno, dawno temu… Wydawać by się mogło, że zatajenie grzechu na spowiedzi dawno temu i odbywanie od tamtego czasu konsekwentnie nieważnych spowiedzi jest rzadkością. Boć może. Kiedy jednak poruszam ten temat na katechezie, młodzież sugeruje mi jednak zupełnie coś innego. Zdarzyło się kiedyś, że z różnych przyczyn, ktoś zataił grzech, którego bardzo się wstydził, bał wyznać, wytłumaczył sobie, że to nie grzech itp. Później, nigdy do tego nie wrócił. Co za tym idzie, wszystkie kolejne spowiedzi były nieważne. Moja rada, jaką zawsze daję młodzieży. Jeśli potrzeba zrobić „remanent” z zadawnionych grzechów, idź do spowiedzi do spowiednika, którego jesteś pewny/a. Może to proboszcz lub wikary Twojej parafii, może dawny katecheta, lub uznany spowiednik w mieście. Nie chodzi tu bynajmniej o to, aby ksiądz jakikolwiek nie potrafił upora się z tą sytuacją. Chodzi o „czynnik ludzki” penitenta, o wyrobienie w sobie takiego samego nastawienia, jak przy wizycie u lekarza, o świadomość, że nie idę zgłosić się na policję aby ponieść karę za popełnione przestępstwo, lecz idę, aby ktoś – Bóg przez posługę kapłana pomógł mi odzyskać zdrowie duszy. O grzechach starych i nowych zapraszam do poczytania jutro.

Owocnych spowiedzi i radosnych powrotów do Pana.

Więcej grzechów nie pamiętam…

Fot. ? alexnika - Fotolia.com
Fot. ? alexnika – Fotolia.com

W pewnej parafii odbywały się rekolekcje. Po mszy świętej, do zakrystii wchodzi pewna starsza pani, prosząc, aby ksiądz kaznodzieja ją wyspowiadał, bo ona chce zupełnie zmienić swoje życie i nawrócić się. Jako że i księdzu ów element ludzki, nazywany dowartościowaniem nie jest obcy, uśmiechnął się radośnie, poderwał się z miejsca, deklarując że chętnie usłuży posługą sakramentalną. Zanim jednak poszli w kierunku konfesjonału, kaznodzieja zagadną ową babcię. „Może mi Pani powiedzieć, co tak poruszyło Panią w moim kazaniu?” – zapytał. Babcia zdziwiona spojrzała na niego, najpierw poprosiła kilka razy, aby głośno powtórzył jej pytanie, po czym odrzekła. „W księdza kazaniu? Nic, proszę księdza. Ja jestem prawie już głucha i nic nie zrozumiałam, co Ksiądz mówił, ale jak Ksiądz sięgnął po chusteczkę do nosa, pomyślałam sobie. Ta chusteczka taka czysta, a jak wygląda moja dusza? Jedyne co słyszałam, to jak ksiądz obok mikrofonu czyścił sobie nos do tej chusteczki, i wtedy mi się zdało, że trąby anielskie na sąd grają. To mnie skłoniło do nawrócenia, Proszę księdza…”

Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. W wielu parafiach odbywają się rekolekcje. Nawet w Internecie coraz łatwiej trafić na multimedialne nauki, mające pomóc nam w przygotowaniu do przeżycia zbliżających się Świąt. Warto jednak zauważyć, że samo wysłuchanie nauk, czy to zdalne przez Internet, czy to osobiste poprzez fizyczną obecność w kościele wymaga jeszcze modlitwy oraz spowiedzi. Klimat rekolekcji sprzyja refleksji nad własnym życiem, nawet, jeśli spowodowana jest czyszczeniem nosa, a nie treścią nauki. Z drugiej jednak strony, czas rekolekcji, to dni, kiedy przy naszych konfesjonałach ustawiają się długie kolejki penitentów. Pośród czekających są więc zapewne i ci, którzy regularnie praktykują, jak i ci, którzy po latach – jak owa babcia z anegdoty – zdecydowali się nawrócić i zupełnie zmienić własne życie.

Stąd też ważnym jest, aby dołożyć wszelkich starań, zarówno ze strony spowiednika, jak i penitenta, by dobrze przeżyć ten sakrament. Myślę więc, że warto przypomnieć sobie przy tej okazji kilka, zdawałoby się oczywistych rzeczy.

Po pierwsze, spowiedź świętą poprzedzamy rachunkiem sumienia. Wyznanie grzechów, to nie egzamin i nie możemy podchodząc do konfesjonału stawiać spowiednika przed zadaniem: „niech mnie ksiądz pyta”. Owszem, kapłan zawsze może pomóc w wyznaniu, ale nie może go zastąpić. Nie jest egzaminatorem. Podobnie też, warto przypomnieć słowa Pisma, że „jeśli ktoś mówi, że nie ma grzechu, to sam siebie okłamuje i nie ma w nim prawdy”. Stąd też nigdy, przenigdy nie podchodzimy do konfesjonału ze stwierdzeniem: „ja nie mam grzechów”. Jeśli mamy takie wrażenie, może najpierw warto poprosić kapłana poza konfesjonałem o książeczkę z dobrym rachunkiem sumienia, lub nawet o rozmowę, która rozwieje nasze przekonanie, że będziemy pierwszą osobą wyniesioną na ołtarze za życia.

Po drugie, spowiadamy się ze swoich grzechów. Pozornym wyjątkiem są tzw. grzechy cudze, czyli sytuacja, gdy z grzechem kogoś innego związany jest nasz grzech osobisty. Staramy się nie mieszać spowiedzi z obmową przy konfesjonale sąsiadów, kolegów, teściowej czy zięcia. Oni będą spowiadać się ze swoich grzechów. O grzechach innych mówimy wtedy, jeśli ma to istotny wpływ na ciężar naszej winy. Pamiętajmy jednak, że przychodzimy oskarżać się za swoje grzechy, a nie usprawiedliwiać je postawą innych.

Po trzecie. Do spowiedzi przychodzimy, aby się zmienić. Poprawić. Stąd jednym z warunków sakramentu są „żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy”. Wymieniając grzechy mówimy więc o nich w czasie przeszłym a nie teraźniejszym, a wyznanie kończymy formułą żalu za wszystkie grzechy, także te zapomniane. I to dochodzimy do sytuacji kolejnej, niezwykle istotnej, czyli

po czwarte – wyznajemy WSZYSTKIE popełnione grzechy śmiertelne. Jeśli mamy wątpliwość, lepiej wyznać także grzechy powszednie, niż ryzykować zatajenie śmiertelnego. Zatajenie grzechu, powoduje że spowiedź jest nieważna i dochodzi jeszcze jeden grzech – świętokradzka spowiedź. O tym jednak oraz o starych i nowych grzechach zapraszam do poczytania jutro. Jednym słowem, życzę owocnych refleksji w przygotowaniu do adwentowej spowiedzi i zapraszam do lektury kolejnej odsłony niniejszego „małego poradnika”.

Z Panem Bogiem

Ideał dziewczyny i cuda techniki

Fot. ? leonidp - Fotolia.com
Fot. ? leonidp – Fotolia.com

„Pewien góral trzyma nad przepaścią swoją żonę i mówi: „Jantek, swoją wyrzucił z domu, Stacho, pobił, a jo ciebie puszczom wolno!”

Gdyby tak wyglądała wolność, byłaby iście zabójczo niebezpieczna. Zresztą w taki sposób wielu ludzi ją pojmuję. „Ja i tylko ja. Każde zdanie rozpoczęte od „ja”, każda sytuacja oceniona wg „własnego widzi mi się”, każda decyzja podjęta bez oglądania się na innych, w tym na Boga.

No właśnie. To Bóg dał człowiekowi wolność i za każdym razem, gdy człowiek jej używa źle, wbrew Bogu, powiększa obecne na świecie cierpienie. Swoje własne i innych ludzi. Eskalacją złego używania wolności jest wojna. Dla jednych złoty interes i biznes życia, dla innych śmierć, zniszczenia i niewyobrażalne cierpienie.

Aż trudno sobie wyobrazić, że cierpienia i śmierci nie było w Bożych planach. Pojawiły się one na świecie wraz z grzechem. Człowiek stworzony przez Boga był wolny do granic możliwości. Nie obciążony grzechem, mógł swobodnie dokonać wyboru. No i wybrał w sposób fatalny. Wybrał grzech. Grzech natomiast rodzi grzech. Z każdym następnym człowiek staje się słabszy. Każda kolejna pokusa ma już łatwiej.

Stąd też patrząc na ten świat pełen znieczulicy (vide wpis z wczoraj), wojen, wielu traci poczucie sensu starania się o lepsze jutro. Nałogi stwarzające poczucie nieograniczonej wolności, tak na prawdę odbierają ją człowiekowi. Uzależniają. Im bardziej człowiek jest do czegoś przywiązany, tym mniej jest wolny. Najgorsze, że pokusie złudnej wolności ludzie ulegają już od dziecka, a kiedy zaczynają dostrzegać, że życie skopało ich już wystarczająco mocno, nie czują się na siłach, aby powstać. Swawoli, bowiem nie wolno mylić z wolnością. Jest ona śmiertelną rywalką wolności.

Zaledwie kilka dni temu, rozmawiając z mamą jednego z moich uczniów usłyszałem pełne troski słowa: „martwię się proszę księdza o mojego syna. Jak on znajdzie dobrą żonę, skoro teraz dziewczynki są rozpuszczone?”

Nie jest jednak chyba tak źle, skoro zaledwie rok temu, pośród anonimowych modlitw – podziękować, napisanych na kartkach i przyniesionych do kościoła znalazłem i taką: „Dziękuję Ci Panie Boże za to, że w mojej klasie jest tyle pięknych dziewczyn, a poza tym żadna z nich nie jest wredna”.

Dziś swoje święto obchodzi wyjątkowa dziewczyna. Od czasów stworzenia świata, ona jedna otrzymała wolność nie obciążoną „brzemieniem grzechu”. Inaczej mówiąc, w podejmowaniu swoich decyzji, była silniejsza, niż ktokolwiek inny z ludzi. Odporna na pokusy tak, jak byli kiedyś pierwsi ludzie, zanim odeszli od Boga. Oni, przed wiekami zmarnowali swoją szansę. Miriam, bo tak ma na imię owa wyjątkowa dziewczyna, swoją szansę wykorzystała, mimo, że miała wyjątkowo ciężko.

Dziś czczona jako Maryja – Matka Jezusa Chrystusa – Matka Boża, pomaga i nam w podejmowaniu decyzji. Walce z pokusami i odnajdywaniu drogi do lepszego życia. Wspiera nas w każdej chwili, także wtedy, kiedy wydaje nam się, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia!

Dziś sam szczególnie doświadczyłem jej pomocy. Choć mawiają, że „bomba nie trafia w lej po bombie” i po „samochodzie z napędem na zdrowaśki” wydawać by się mogło, że już więcej nie powinienem liczyć na podobną łaskę Niebios, to jednak dziś  jej szczególnie doświadczyłem.

Pożyczonym samochodem, unieruchomionym w połowie drogi od Lublina do celu podróży, na skutek awarii alternatora i rozładowania akumulatora, z rozładowanym telefonem w trakcie wzywania pomocy drogowej, znalazłem się w sytuacji, bez wyjścia. I co? Taaak. Dziś jest jej święto! Po pół godzinnej bezskutecznej próbie skorzystania z ubezpieczenia, przekręcam kluczyk, …odpalam i próbuję dojechać przynajmniej do najbliższe miejscowości. Kontrolki „padają” jedna po drugiej, pokazując wykańczanie się na dobre akumulatora, a ja jadę „na zdrowaśki”. Tak pokonuję prawie pięćdziesiąt kilometrów…

Tak, wiem. Miriam ma gest! Nikomu nie obiecuje życia bez kłopotów, ale jak przychodzą, ten, kto się do niej zwraca, znajduje drogę wyjścia. I  wiecie, co Wam powiem? Drugiego takiego ideału dziewczyny nie znajdziecie, choćbyście szukali do końca świata!

Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą!

Polecany wpis:

„Samochód z napędem na zdrowaśki”

Cudowny lek z Polski! Nadzieja dla milionów ludzi.

Boy on roller skates and little girl in front of house.Zanim ujawnię skąd wziąłem tego newsa, przytoczę pewną anegdotę. Otóż drogą idzie ksiądz w stroju duchownym. U drzwi bloku widzi małe dziecko, które próbuje dosięgnąć domofonu. Widzi, że nie daje rady, więc chcąc pomóc podchodzi i pyta, który przycisk ma nacisnąć. Dziecko od razu rozpromienia się na twarzy i podaje bez wahania numer mieszkania, do którego chce zadzwonić. Ksiądz więc naciska, dumny z siebie, że zrobił dobry uczynek, a dziecko jeszcze weselsze mówi do niego w tym momencie: „A teraz proszę księdza szybko uciekamy…”

Zastanawiacie się pewnie, co ma do cudownego leku niosącego nadzieję stara kościelna anegdota? Otóż już wyjaśniam. Dziś Ojciec Święty Franciszek powiedział w Watykanie o leku, jaki dotarł z Polski „odkryty” przez polskiego kleryka pod roboczą nazwą „miserykordyna” od łacińskiego słowa „misericordia” czyli „miłosierdzie”. To opakowanie przypominające lekarstwo, zawierające w środku różaniec i obrazek Jezusa Miłosiernego wraz z ulotką, objaśniającą jak je stosować.

Domyślam się, że czytelnicy mojego bloga słyszeli już zapewne dzisiaj tego newsa, stąd skupię się jedynie na „przeciwwskazaniach” do stosowania „miłosierdzia”. Czy są takowe? Zakładając że miłosierdzie, to niezasłużony dar, podstawowym przeciwwskazaniem zdaje się być nie tak znowu rzadka w naszym społeczeństwie postawa „a mnie się należy”. Dokładnie tutaj dla wielu ludzi zaczyna się problem. Należy im się chrzest, katolicki pogrzeb, należy im się nawet świąteczna paczka z Caritasu. Obdarowanie czymkolwiek takiego człowieka nie przynosi nawiązania jakiejkolwiek więzi. Nie docenia niczego, co otrzymuje od innych, nie docenia tego, co otrzymuje od Boga.

W skrajnych zaś przypadkach znajdują się ludzie, którzy domagając się od wierzących w Chrystusa właśnie miłosierdzia, rozumieją je jako przyzwolenie na szerzenie grzechu w przestrzeni publicznej. Czy jednak katolik w imię miłosierdzia ma wcielać się w rolę księdza z anegdoty cytowanej na początku?

O ile jeszcze w dzisiejszym skomplikowanym świecie w imię właśnie miłosierdzia można mieć szczyptę wyrozumiałości dla oszukanych i wykluczonych, którzy uważają, że pewne minimum, nawet materialne od innych im się należy, o tyle domaganie się od Boga i Kościoła aby zaaprobowali grzech, by dobro nazwali złem a zło dobrem, aby w imię miłosierdzia odstąpili od głoszenia Prawdy Ewangelii zdaje się być prawie, jeśli nie już w pełni bluźnierstwem. Nie byłoby to miłosierdziem, lecz jego zaprzeczeniem.

Od Boga otrzymaliśmy wszystko. W sposób darmowy i niezasłużony. To jemu należy się od nas zwykłe ludzkie „dziękuję”. Kiedy zaś wydaje się nam, że zawalił się nasz świat, że Bóg o nas zapomniał i nas opuścił, zaczekajmy, zanim Zły skusi nas do posądzania Boga o brak miłosierdzia. Być może próbuje dać nam dużo więcej, niż to o co prosimy tylko trzeba czasu, aby w pełni ujawniły się jego Boskie plany.

Stąd zachęcając do stosowania „miserykordyny” przypominajmy sobie nawzajem (wszak napominanie grzesznych jest właśnie uczynkiem miłosierdzia), że lek ten przyjmujemy na diecie – bez sycenia się słowami „a mnie się należy”…

Beznadzieja

beauty girl cry
Fot. ? Chepko Danil – Fotolia.com

Stara indiańska anegdota mówi, że onegdaj nijaki Winnetou został schwytany przez wrogie plemię. Ci przywiązali go do drzewa, i udali się na naradę, co zrobić z takim jeńcem. W tym czasie Winnetou słyszy jakiś głos, który mówi do niego: „Winnetou, masz przechlapane”. Ten zaś niezbyt zaskoczony tym stwierdzeniem odpowiada krótko: „Przecież wiem”. Wtem głos, nie przedstawiając się ani nie wtajemniczając biednego Indianina mówi: „Winnetou, zaraz cię uwolnię, a ty pod drzewem znajdziesz tomahawka. Weź go i zabij wodza tego plemienia. Winnetou bez namysłu skoro został tylko uwolniony, bierze tomahawka i biegnie w kierunku wodza odbywającego naradę. Rzuca się na niego, zabija go i …zostaje ponownie schwytany. Przywiązany na nowo do drzewa, oczekuje na werdykt nieźle rozzłoszczonego takim rozwojem wypadków plemienia i znów słyszy głos: „Winnetou?!”. Poważnie przerażony z nadzieją pyta: „taaak?” i słyszy w odpowiedzi: „teraz to dopiero masz przechlapane…”.

Owszem bywają w naszym życiu sytuacje, gdy wydaje nam się, że już nic gorszego nie mogło się zdarzyć. W dzieciństwie było to przeoczenie „Teleranka”, utrata czołgu przez załogę „Czterech pancernych i psa” czy złamanie się ołówka podczas szkicowania wymarzonego indiańskiego namiotu. Z czasem problemów ludziom przybywa i wydaje im się, że niezdany egzamin, pięć punktów karnych i trzy stówki mandatu za „wyścigi z nieoznakowanym radiowozem”, tudzież kończący się zasiłek dla bezrobotnych są szczytem nieszczęścia, jakie się mogło wydarzyć i sytuacją, z którą raczej skakać do Bystrzycy, niż mieć nadzieję na jej rozwiązanie.

Te jednak i inne problemy bledną, gdy kończy się „gwarancja na zdrowie”, kiedy na uroczystość Wszystkich Świętych trzeba kupić jednego znicza więcej, czy też kiedy samotność zdaje się być coraz częstszym niechcianym towarzyszem z którym człowiek spędza najwięcej czasu.

Owszem strach ma wielkie oczy i kategorie sytuacji określanych jako beznadziejne zmieniają się wraz z wiekiem. Aż strach pomyśleć, jak Pan Bóg musi nad nami kiwać głową z politowaniem, kiedy widzi, że nasze nawet najbardziej beznadziejne życiowe sytuacje są wciąż na poziomie złamanego ołówka, patrząc z perspektywy wieczności. Strach lubi pukać do naszych drzwi, kiedy jednak otwiera mu odwaga, okazuje się, że nikogo tam nie ma.

Dziś św. Judy Tadeusza – patrona spraw beznadziejnych. Domyślam się jednak, że ów święty, mógłby się wykazać całkiem pokaźną liczbą spraw „niezałatwialnych”, które byłby pomógł załatwić. Jak to możliwe?

Być może jego recepta na rozwiązanie takich problemów, wcale nie leży w ciągłym przekonywaniu Pana Boga do zmiany Jego wcześniejszej decyzji, lecz do przekonania nas, abyśmy szeroko otwarli oczy i zobaczyli, że świat ani się od nas nie zaczął ani się na nas nie kończy. Kiedy już w ten sposób ów cudowny patron pomoże nam pozbyć się pychy, która wmawia nam, że my i tylko my możemy coś sami z siebie osiągnąć, z wiarą i ufnością ugniemy własne kolana, aby porozmawiać z Tym, który ma rozwiązanie wszelkich możliwych problemów. Raz pokaże nam drogę, której wcześniej pycha nie pozwoliła nam dostrzec, innym razem pomoże nam zrozumieć, że największa nawet tragedia na tym świecie, nie przewyższa problemów przedszkolaka, gdy weźmie się pod uwagę ten drugi, cudowny świat i rzeczy, które tam na nas czekają.

św. Judo Tadeuszu, patronie dnia dzisiejszego – dzięki Ci, że jesteś!

Lizak i wazelina

little girl eating red heart lollipop
Fot. ? Lsantilli – Fotolia.com

W pewnej małej miejscowości, w czasach, gdy lizaki pochodziły ze sklepów a nie z biedronek, pewien starszy pan, jak zawsze w poniedziałek udał się do małego sklepiku, gdzie regularnie zwykł robi zakupy. Uprzejmy sklepikarz podał wszystko co trzeba, doradził i co jakiś czas obdarował nawet drobnym upominkiem. Tego dnia jednak, klient był prawie pewien, że coś jeszcze powinien był kupić, lecz niestety, pamięć z każdym rokiem płatała mu coraz większe figle. Sprzedawca próbował więc pomóc, wymieniając prawie połowę swego asortymentu, ale zawsze starszy pan odpowiadał tak samo: „nieeee, to na pewno nie to. Ale miałem coś jeszcze kupić, żona mi kazała.” Wtem do sklepiku wchodzi znienacka burmistrz. Uczynny sprzedawca, znudzony zapewne dialogiem ze stałym klientem, bo nie sposób posądzać go o inne motywy jego zachowania, biegnie czym prędzej ku drzwiom, kłania się w pas, bierze pod rękę niecodziennego klienta powtarzając jak mantrę: „Witam Pana Burmistrza. Co za niespodzianka, jaki zaszczyt” i tak kiedy zakończył tę nietypową litanię po raz trzeci i miał już powtórzyć to samo po raz czwarty odwrócił jego uwagę ów starszy pan, z nieukrywanym uśmiechem, trącając go delikatnie w ramię i mówiąc: „Wiem! Już wiem! Przypomniałem sobie! Żona kazała mi kupić jeszcze paczkę wazeliny…”

Nic dodać nic ująć, poza tym, że wazelina ma to do siebie, że smarując jednemu, funduje się czasem iście nieplanowany poślizg innym, którzy znajdą się w niewłaściwym czasie i miejscu. Co jednak, kiedy ktoś tak przyzwyczaił się do otrzymywania „lizaków”, że bez wazeliny żyć nie może? Warto chyba przypomnieć sobie wówczas, że „lizak”, czy jak kto woli „wazelina” jest asortymentem stosowanym hurtowo przez tego samego, który rad jest skłócać ludzi poprzez obmowy, oszczerstwa i niegodziwe gadki. Szatana, ojca kłamstwa.

Jezus Chrystus mówi: „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”, po czym w innym miejscu dodaje: „Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem”. Pośród nas ludzi, zawsze istnieje pokusa pójścia drogą na skróty. Drogą taką, jaką idzie świat. Niestety, droga nawilżona „wazeliną”, z drugiej zaś strony droga oszczerstw i obmów nigdy nie będzie tożsama z Drogą pisaną przez duże „D”, będącą synonimem samego Chrystusa. Nie będzie też tą drogą, droga osądzania innych, spoglądania na nich z piedestału własnej pozycji społecznej, zawodowej czy innej.

Czasem jedno słowo podpowiedziane przez Złego i wypowiedziane w iście najgorszej z możliwych chwil, potrafi zrujnować w człowieku takie cuda Boże jak zaufanie, pobożność, życzliwość.

Pan Jezus mówił wielokrotnie, że po owocach poznaje się każde drzewo. My ludzie, zwłaszcza posługujący słowem, nie możemy zapominać o innych słowach Pisma św., mianowicie, że sprawdzianem dla człowieka są jego słowa. Słowa, które wypowiadał faryzeusz z dzisiejszej Ewangelii były przecież prawdziwe. Zarówno te, o nim samym, jak i o klęczącym w tyle świątyni celniku. Niestety „lizak” jaki sobie zafundował przed Obliczem Boga sprawił, że poślizgnął się na nim, jak na paczce wazeliny i upadł niżej, niż znajduje się człowiek klęczący na kolanach. Celnik zaś klęczący w uniżeniu, w tym samym czasie dzięki Bożej miłości powstał z kolan, by więcej nie upadać.

Warto więc uniżyć się do klęknięcia na kolana, zwłaszcza w chwili, gdy Zły każe po niebezpiecznej, wysmarowanej wazeliną drodze, piąć się na piedestał świata. Jeśli Chrystus zechce, podniesie nas jak celnika i poprowadzi ku sobie wiadomym tylko horyzontom.

Bo spoglądanie na innych z góry ma sens tylko wtedy, gdy patrzy się na nich z …wysokości krzyża.

Polecany wpis: „Młodzieńczym okiem” – Kasia o byciu sobą

„Jest sprawa, proszę księdza…”

Segreto Femminile
Fot. ? Francesco83 – Fotolia.com

To tekst znany chyba każdemu księdzu pracującemu z młodzieżą, zwłaszcza, jeśli katechizuje w szkole. Spodziewałem się więc typowych dylematów młodości. Tym razem było jednak inaczej…

Nie byłby to zapewne temat na wieczorne blogowanie, gdyby nie to, że i tak mówiłem już o tym na mszy do młodzieży, a zebranie tych myśli, które kłębią się mi od południa po głowie, jeśli tylko może zaowocować jakimś dobrem, niniejszym przelewam na cyfrowy papier i niczym starożytni rozbitkowie wkładam w „butelkę swojego bloga”, posyłając na wody bezkresnego internetu.

Otóż, rozmowa ta, o której piszę to streszczenie dialogu dwóch młodych osób, na temat? No oczywiście! Pedofilii i postrzegania każdego, nawet kleryka przez taki właśnie pryzmat. Jak wspomniałem, nie było by powodu, by raz jeden jeszcze brać owego „byka za rogi”, gdyby nie fakt, że na dogłębne wyjaśnienia po mszy, być może nie było zbyt wiele czasu, a winien to jestem pytającej…

Więc, raz jeszcze, choć zupełnie inaczej.

Pozwólcie, że starszym odświeżę pamięć, młodszym mam nadzieję nieco otworzę oczy:

1. 16.08.2007 roku doszło do zdarzenia, po którym (działo się to już po powrocie z Afganistanu) polscy żołnierze zostali oskarżeni o atak na wioskę w Afganistanie, na skutek którego to ataku były ofiary śmiertelne wśród cywilów. Ile wówczas przetoczyło się po internetowych forach opinii, że polscy żołnierze to okupanci Afganistanu, że to zbrodniarze wojenni itp. Po 4 latach procesu, Sąd uniewinnił oskarżonych.  Obecnie, sprawa wraca po decyzji Sądu Najwyższego. Nikt rozsądny jednak, nie pluje na polski mundur, nie domaga się, aby rozwiązać armię, zakazać jej działalności, czy nie straszy dzieci żołnierzami…

Nie długo po tym wydarzeniu, dane mi było zapoznać się z „drugą stroną medalu”. Otóż napotkany żołnierz, który służył w Afganistanie, opowiadał, jak wygląda codzienność w polskiej bazie. Najbardziej przejmujące było to, kiedy mówił: Proszę Księdza, przyzwyczailiśmy się już do tego, że do wiosek w nocy wracają Talibowie. Jeśli mieszkańcy zdążą, wysyłają dziecko, aby przyszło do nas po pomoc. Niech sobie Ksiądz wyobrazi, że gdy Afganistanem rządzili Talibowie, mężczyznom mierzyli nawet długość brody, czy zgadza się z Koranem, jak nie to bez dyskusji „rozwalali”…

2. 23 stycznia 2002 dziennikarze ujawniają tzw. Aferę „Łowców skór”. Oskarżono w niej lekarzy i sanitariuszy Pogotowia Ratunkowego o uśmiercanie pacjentów i „handel informacjami o zgonach” wybranym zakładom pogrzebowym. Nienawiść społeczna w tym mieście była tak wielka pod adresem Służby Zdrowia, że zdarzało się, o czym informowały media, że jadąca do wypadku karetka pogotowia, była obrzucana kamieniami. W wyniku postępowania procesowego zapadły wyroki skazujące, z karą dożywocia włącznie, lecz okazało się, że przypadków zabójstw było znacznie mniej, niż początkowo podawano. Cóż by było jednak, gdyby po tym zdarzeniu, nawet w tamtym mieście przestano wzywać Pogotowie do wypadków, ciężko chorych. Ilu uczciwych, oddanych sprawie i pracujących z poświęceniem lekarzy, musiało zmierzyć się wówczas z łatką „morderców”? Pewnie nie mniej, niż żołnierzy, którzy po Nangar Khel musieli zmierzyć się z opinią zbrodniarzy. Dziś, dzwoniąc po karetkę, nikt nawet nie pamięta już o sprawie sprzed 11 lat…

3. Kościół Katolicki w Polsce, Anno Domini 2013… Wystarczy przejrzeć komentarze na moim blogu, by mieć ogólną orientację, jak jesteśmy postrzegani jako duchowni…

Wielu ludzi, nawet moich przyjaciół pyta: co o tym sądzić? Wielu młodych oddanych Bogu i Kościołowi wprawia się w zakłopotanie, rozmawiając ze zdeklarowanymi ateistami, którzy „księżmi straszą dzieci”.

Chrystus osobiście wybierał Apostołów, a mimo to pośród nich był jeden zdrajca – Judasz. Czy dziś, w wojsku, służbie zdrowia, oświacie, pomocy społecznej, Kościele jest AŻ 1/12 zdrajców? Nie sądzę. Przynajmniej, żaden proces tego nie wykazał, a statystyki mówią wręcz coś przeciwnego.

Wiem, każda ofiara jest tą o jedną za dużo. Wiem, nie powinno się to zdarzyć. Pamiętajmy jednak, że szatan jest ojcem kłamstwa. Kocha mieszać prawdę z kłamstwem, aby jak najwięcej Bożych Dzieci sprowadzi do piekła. Bierze kilka prawdziwych przykładów (o orzekaniu, ile jest tych prawdziwych zaczekajmy do wyroku sądu) i rozpętuje medialną histerię, aby jak największej liczbie ludzi zohydzić Kościół Chrystusowy. Dlatego tego niedzielnego wieczoru, pamiętajmy w modlitwie o tych, których wiara została nadwyrężona, o kandydatach do kapłaństwa, którzy jeszcze nie rozpoczęli swojej służby Bogu i ludziom, a muszą zmierzy się z obrazem, jaki na ich twarzach i sercach wymalowały media. Potrzeba nam świętych kapłanów. Nie osiągniemy tego piętnując młodych ludzi z ideałami, gotowych służyć Bogu i ludziom. Możemy jednak okazać wsparcie tym ,którzy rozpoczynając swoją drogę do kapłaństwa czekają na nasze modlitwy i nasze moralne wsparcie. Chylę czoła tutaj przed moim młodszym kolegą za akcję „wychowaj kapłana – adoptuj kleryka”. ks. Łukaszu, niech Dobry Bóg prowadzi i daje więcej takich natchnień.

Co do afer i mediów zaś, to przepraszam, ale nie wierzę w dobrą wolę mediów w tym zakresie. Dlaczego? Ponieważ ci sami dziennikarze domagają się linczu na oskarżonych bądź co bądź za ohydną lecz w wielu przypadkach nieudowodnioną zbrodnię, ale ci sami dziennikarze pieją z zachwytu, gdy kilkudziesięciu sodomitów paraduje po mieście domagając się publicznej akceptacji dla swoich zachowań, wbrew woli większości społeczeństwa, które nie życzy sobie aby takie widoki demoralizowały ich dzieci. Ci sami dziennikarze z „troską pochylają się nad ofiarami pedofilii w Kościele i ci sami dziennikarze domagają się aby przestać „znęcać się” nad reżyserem o znanym nazwisku (nota bene polskim nazwisku) ściganym do dziś przez wymiar sprawiedliwości USA za gwałt na 14 letniej dziewczynce. Ileż padło słów o tym, że amerykanie to barbarzyńcy, bo w Europie po takim czasie następuje tzw.przedawnienie, a reżyser robi takie dobre filmy i powinniśmy być z niego dumni. Mało tego, jedna z pań kreowanych na „publiczny autorytet” powiedziała w jednej z telewizji, że nastolatki teraz prowokują, a w ogóle zachowują się tak, że skąd można wiedzieć ile ona ma lat! Te same media milczą też, gdy do polskich przedszkoli wprowadzane są programy demoralizujące dzieci. Co nas czeka? Proponuję chociażby obejrzeć „Postęp po Szwedzku”.

Czy o taki postęp „postępowym mediom” chodzi? Leży im na sercu los ofiar, czy korzystają z okazji, aby jak „lew ryczący wypłoszyć” z Kościoła jak najwięcej młodych ludzi, aby nie Kościół lecz oni uczynili z nich „swoich uczniów”?

Znawcy tematu podają, że jednym z obrzędów inicjacji satanistycznej jest gwałt, i najczęściej „kapłan szatana” dokonuje go w stroju duchownego katolickiego, aby gdy nawet ofiara zechce szukać kiedyś pomocy, by miała przed oczami tamtą chwilę i mijała szerokim łukiem ludzi w sutannach…

Czy „ojciec kłamstwa” właśnie tak dzisiaj postępuje wymachując prawdziwymi i fałszywymi skandalami, aby niszczyć sumienia dzieci i młodzieży? Jeśli tak, podpowiadam jedną możliwość, o której pisałem już w odpowiedzi na jeden z komentarzy. Jeśli zawiedziesz się, bądź masz podejrzenia o cokolwiek do lekarza idziesz do innego, ale nie przestajesz się leczyć. Jeśli masz wątpliwości co do księdza, o cokolwiek niegodnego, idź do takiego, któremu jesteś w stanie zaufać. Wszak troska o zbawienie to walka o życie. I to wieczne!

Samochód z napędęm „na zdrowaśki”!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Wyobrażacie sobie reklamę jakiegokolwiek samochodu, gdzie jego główną zaletą jest nie marka, model ani cena ale „napęd na zdrowaśki”? Swoją drogą przy szalejących cenach paliw, ciekaw jestem ilu ludzi, bez względu na cenę, wyznanie czy poglądy polityczne zdecydowałoby się na nabycie takiego auta. Domyślam się, że już w tym momencie wielu czytelników mojego bloga powie sobie, „bez żartów, takie samochody przecież nie istnieją”. Otóż ponoć istnieją, i podobno mam przyjemność być użytkownikiem takowego pojazdu. Przynajmniej tak twierdzą moi przyjaciele, z którymi przed pięcioma laty udaliśmy się w podróż – pielgrzymkę trasą: Bratysława – Mariazell – Marktl am Inn – Praga. Rzecz działa się w Austrii.  Ideą pielgrzymki była wizyta w rodzinnym mieście Ojca Świętego Benedykta XVI i nawiedzenie kilku europejskich sanktuariów. Dodam, że podróżował z nami mój przyjaciel z Kenii – ks. Patrick. Jechaliśmy na dwa pojazdy, w tym jeden to moje „ferrari”, do którego przed laty zamontowałem napęd LPG. Napęd benzynowy, raz działał, innym razem niekoniecznie. Wszak gaz w samochodzie ponoć znaczy oszczędność. Nie mając większego doświadczenia w wojażach po europejskich drogach, zaczęliśmy rozglądać się po przekroczeniu granicy słowacko – austriackiej za  stacją paliw z LPG. Nie wiem jak dziś, ale wówczas przez całą podróż takiej nie znaleźliśmy. Gaz się skończy, napęd benzynowy co 30 – 50 km odmawiał posłuszeństwa. Na dodatek kontrolka benzyny „zacięła się” na poziomie rezerwy i ani drgnęła w dół, co mnie tym bardziej zaczęło niepokoić. Z pustym pojemnikiem gazu, zaciętą kontrolką i jak się po powrocie okazało wręcz „stopioną” pompą paliwową docieramy do punktu docelowego w Austrii. Zajeżdżamy na stację, żeby uzupełnić przynajmniej benzynę. Lejemy do pełna, wszak z rana dalsza droga, a na zdobycie gazu w Austrii przestaliśmy już liczyć. Obserwuję na przemian licznik dystrybutora i zmieniającą się cenę. Bywałem już w sytuacji, kiedy bak benzyny był zupełnie pusty (co ponoć wg mechanika wykończyło moją pompę paliwową) i „lałem do pełna”, ale ilość benzyny jaka tamtym razem zmieściła się w baku, pobiła rekord dotychczasowych tankowań. Dojechaliśmy chyba na oparach… Piszę „chyba”, bo moi przyjaciele, z którymi podróżowaliśmy zareagowali natychmiast. Niemożliwe! Ksiądz dojechał bez paliwa! Inny zaś wtrąca. „Ten samochód jeździ chyba na zdrowaśki.” Od tamtej pory tak już zostało, a moje „ferrari”, mimo że do niezawodnych nie należy, wciąż jeździ a ponad to, zawsze, przy każdej awarii znajduje się jakieś rozwiązanie z cyklu „szczęście w nieszczęściu”. Dziś początek października, miesiąca poświęconego Matce Bożej i modlitwie różańcowej. W naszych parafiach nie należą do rzadkości widoki dzieci i młodzieży, licznie przybywających do kościoła lub pod kościół na to nabożeństwo. Prym wiodą tutaj dzieci „zbierające” obecności, aby wykazać się na katechezie, oraz młodzież „zaliczająca” określoną liczbę nabożeństw, celem dopuszczenia do sakramentu bierzmowania. Wielu katechetów później wymienia doświadczenia, „od ilu nabożeństw, w tym różańcowych jest się już dojrzałym katolikiem, a ile oznacza że trzeba jeszcze dorosnąć”. Przyznam, że taka sytuacja kojarzy mi się z innym wydarzeniem motoryzacyjnym. Opowiadał mi kiedyś jeden z mechaników, jak trzy dni spędzili nad samochodem, w którym paliła się kontrolka oleju. Nie mogąc znaleźć usterki, postanowili …zmienić żarówkę kontroli na spaloną, tak by nie niepokoiła użytkownika pojazdu. Samochód po takiej naprawie ponoć wytrzymał nawet całe dwa dni. Trzeciego silnik zwyczajnie się zatarł… Możemy jako katecheci poprawiać sobie samopoczucie, jak dobrze zdyscyplinowaliśmy naszych uczniów do uczestnictwa w nabożeństwie różańcowym. Jaki tego jednak będzie skutek? Obawiam się że podobny, do „założenie spalonej żarówki”, aby kontrolka nie wskazywała problemu. Prawdziwym bowiem problemem jest miejsce dla Pana Jezusa i Matki Bożej w naszym życiu. Wystarczy przejrzeć wpisy naszych katechizowanych na Facebooku, by zobaczyć, że są osoby, zespoły i wydarzenia o których dzieci myślą „na okrągło”. Justin Bieber, FC Barcelona, ulubione piosenki, klipy z youtuba itp. „Lajkowanie” stało się elementem dziecięco młodzieżowej popkultury. Czy zmienimy ją ustalając ile „lajków” ma zebrać różaniec, na lepszą ocenę z religii, lub dopuszczenie do bierzmowania? Tym, którzy mają wątpliwości proponuję eksperyment. Przez 31 kolejnych katechez, niech uczniowie powtarzają 50 razy dziennie „kocham sorkę od religii” lub „kocham mojego katechetę”… Jeśli po miesiącu takich ćwiczeń, prestiż do katechety i jego umiłowanie wśród katechizowanych wzrośnie, wycofuję wszystkie moje argumenty. Jeśli nie, proponuję przemyśleć następującą zależność. Jeśli ktoś – w tym wypadku Pan Jezus i Matka Boża, będą na prawdę bohaterami i przyjaciółmi najpierw katechety, później katechizowanych,a  myśl o nich i do nich będzie kierowana wielokrotnie nie tylko w październiku, ale przez całe życie, to ręce same będą wyławiać z kieszeni różaniec i przesuwać paciorki w wolnej chwili dnia. Łaski zaś uzyskane na modlitwie, będą bardziej dostrzegane przez wszystkich, niż fakt dojechania na oparach paliwa do najbliższej stacji benzynowej przez moich przyjaciół, których na koniec tego wpisu serdecznie pozdrawiam.